Nagroda Darwina - autopromocja.

domiwa   W poszukiwaniu prawdy, mojej prawdy...
21 maja 2011 17:58
karolina_ heh z tym bagnem to chyba cos kojarze 😉
vissenna   Turecki niewolnik
03 czerwca 2011 19:02
Jako gówniara pracowałam z koleżanką w lato w gospodarstwie agroturystycznym. Miałyśmy się zająć całościowo kilkoma końmi, pojeździć, powozić turystów w bryczce, pouczyć chętnych jazdy wierzchem - na lonży.
Miejsce to było wesołe nad wyraz. O kastracji nikt tam nie słyszał - dwie kobyły i trzy ogiery. Siodła po roku wyciągnięte z poddasza były zapleśniałe, szory wypiły litr oleju - wersal pełny.  Jako, że gówniarą byłam nie bardzo się tym przejmowałam.  🤬

Jak się okazało głównie jednak było potrzebne mięso armatnie - by ujeździć ogiery. No więc po jakimś tygodniu pracy na "ujeżdżalni" (kawałek łąki z jednej strony zarośnięty tak nisko drzewami, że "kosiły" z siodła każdego kto tam się zbliżył), postanowiłyśmy jechać w teren. Ja na ogierze w wieku lat 4 (jakieś 180 w kłębie), koleżanka na 3 latku. No i stało się - ogiery najpierw poniosły (żółte motylki zjadają) a potem, gdy już myślałyśmy, że bezpiecznie wracamy do stajni spotkaliśmy ICH. Zastęp rekreantów z pobliskiej szkółki. Na nasz widok jedna z kobył stanęła, podniosła ogon, zsiusiała się i zaczęła "błyskać oczkiem". Koń koleżanki nigdy nie krył, mój owszem (na dziko oczywiście). Miałam śmierć w oczach. Ogier ruszył do panienki rączym kłusikiem, nie wiem jakim cudem ale udało mi się ten zastęp wyminąć i rurą oddalić od koni.

Innym razem udało nam się zgubić z tym czteroletnim ogierem w zaprzęgu. Pech chciała, że spotkany rolnik podpowiedział nam jak wrócić szybko do domu. Szkoda, że szosą. O dziwo koń ani razu się nie spłoszył - był jak złoto, choć ja na pewno postarzałam się o kilka lat w ciągu tej pół godziny. Gdyby wiedziała gdzie ów ogier/wałach przebywa na pewno starałbym się go odkupić bo jak na tamtejsze warunki, wychowanie i moje ówczesne pojęcie o koniach - zwierzak był idiotoodporny.
W minioną niedzielę przyszły do nas z Radomia dwa konie na wakacje. Piechotą przyszły - to podjąłem się wyjechać naprzeciw. Nic wielkiego w sumie, ale prawda jest taka, że dalej jak najbliższe gospodarstwo po drugiej stronie torów nigdy nie byłem konno. Oczywiście zabłądziłem zaraz za następną wsią. Telefon na nic się nie przydał, bo raz, że w pełnym słońcu po prostu nie było widać ekranu, a dwa - że, jak już znalazłem kawałek cienia i zadzwoniłem, to i tak od razu zgłaszała się skrzynka. Potem się dowiedziałem, że człowiek próbując do mnie z kolei zadzwonić, wyłączył swoją komórkę, a że nie pamiętał PIN-u, to tyle było łączności... Jakoś się odnalazłem, tylko 2 km od miejsca, gdzie mieliśmy się spotkać - rączo więc pomknąłem na miejsce spotkania, by od miejscowych się dowiedzieć, że mój klient zdążył już ze swoimi dwoma końmi przejść 15 minut wcześniej.

Ruszyłem za nim. Niestety, na najbliższym zakręcie przy drodze pasła się krowa... Przeskoczyłem rów i ruszyłem przed siebie dzikim galopem. Na szczęście, galop Buby jest tak wygodny, że nawet ponosząc i skacząc, nie zdołała mnie z siodła zrzucić. Tratując trochę zboża po drodze, wpadłem na jakąś boczną dróżkę. Za laskiem wjechaliśmy w całe stado krów - koń zamknął oczy, stulił uszy i po prostu gnał przed siebie, a ja tylko delikatnie lawirowałem między drzewami. I tym sposobem... w ciągu mniej niż minuty dogoniłem człowieka dosłownie wjeżdżając mu w tyłek!

Acha. Na przyjście tych koni poprawiałem ogrodzenia. I spuściłem sobie na łeb dość szkodliwie kilka belek. Rozbijając przy okazji pojemnik na olej do smarowania łańcucha piły, który mi całą bookmankę zalał. Sam jestem w guzach...
Jakieś trzy lata temu, kiedy byłam jeszcze na etapie wychowywania swojego konia, wędrowałam z nim na pastwisko. Oczywiście z lasu wyjechały konie, mój stwierdził, że do nich dołączy, a ja (całe 45 kg żywej wagi) stwierdziłam- nie puszczę go! Więc z całej siły próbowałam go powstrzymać, koń zmienił szybki stęp na kłusik, ja potknęłam się o kamień i wyryłam orła. Szkoda tylko, że uparcie dalej trzymałam uwiąz, przejechałam po żwirku miednicą, czołem i ręką. Kamyki z czoła to pensęta wyjmowali mi w siodlarni, a blizny mam do dziś 😉
W latach późnej młodości jeździłam  u znajomego mając pozwolenie na zabieranie koni w teren, nawet jak jego nie było w stajni. Jednego razu, właśnie pod jego nieobecność, zachciało mi się pojechać na Zoi, pięknej, siwej jabłkowitej folblutce, która nie umiała stać w czasie wsiadania. Ponieważ nie było nikogo, kto by mi ją potrzymał, bardzo inteligentnie wymyśliłam, że wsiądę w stajni. Nie było by problemu, gdyby stajnia była normalna, ale ta akurat była  przerobiona ze starej obory z bardzo niskimi drzwiami. Przy wyjeździe  kobyła wyrwała do przodu, ja odruchowo ją ściągnęłam prostując się w siodle... Dobrze, że mam w zwyczaju jeździć w toczku, bo tak przydzwoniłam głową w futrynę, że zobaczyłam gwiazdy!
Wczoraj , o świcie , w terenie. Pięknie, szmaragdowo, rosa i mgły.
Łączka wykoszona w sam raz do galopu.
Z siodła widziałam, że w krzaczkach czai się bocian. Bocian też mnie dojrzał i wstrzymał oddech.
Nawet nie mrugał. Tania sobie galopowała niczego się nie spodziewając.
W końcu bocian nie wytrzymał nerwowo i się tuż przy koniu zerwał.
Takim swoim bocianim koślawym zrywaniem.
Konina osłupiała, wessała głośno powietrze i całą łąkę przesadziła w trzech susach!
No , nie spodziewałam się, że ma taki power.
W bezpiecznej odległości zatrzymała się i obejrzała za siebie. Grzywa jej prawie stała dęba.  😂
A tam... nic. Biały potwór znikł.
Tania oglądała się trwożnie za siebie całą drogę do stajni.
Biedaczka, co nawet na maleńkie pleszki się płoszy. Oj, mogłam ją ostrzec.  🏇
A tam ostrzec. Ostatnio ostrzegałam konia przed bażantem siedzącym na kopcu siana, pokazywałam z daleka. I nic to nie dało, bo ptaszysko postanowiło sfrunąć w momencie, kiedy koło kopy przejeżdżaliśmy 😉

Wracając do tematu wąrku, mam na swoim koncie przywiązanie odsadzającego się konia do metalowej bramy w celu wykonania inhalacji, które nie są jego ulubionym zabiegiem.
tu by tez pasowala opowiesc dodo o tym, jak skapala sie w rzece razem z koniem, bo upierala sie, ze jest plytko 😀
Notarialna   Wystawowo-koci ciąg. :)
06 czerwca 2011 18:16
Jeszcze mi się przypomniało 😵

W stajni, w której jeździłam była też kobyłka zimnokrwsta. Młoda, nie ujeżdżona, trochę zapuszczona po zimie. Postanowiłam wziąć nożyczki, zgrzebło i rozprawić się z brudami i zaklejkami. Miała mi pomóc kumpela.
Kobyłkę uwiązała ona (supeł, nie węzeł bezpieczny 🤔wirek: ). Zaczęłam powoli czyścić i odrywać te lżejsze kawały zaschniętego błota, ale z zaklejkami przy słabiznach i przy zgięciach oraz na szczotkach był problem. Musiały pójść w ruch nożyczki. Tutaj się niestety cyrk zaczął, bo kobyła zaczęła się płoszyć i zdradzać chęci do odsadzenia. Przy machnięciu ręką i szczęknięciu nożyczek nam się odsadziła i wyrwała pół płota 😵
Dobrze, że nie poszedł za nią pal, bo zerwała kantar. Na szczęście.

Od tamtej pory niestety była nieufna, oswojenie jej na nowo zajęło mi 3 tygodnie.  😵
tu by tez pasowala opowiesc dodo o tym, jak skapala sie w rzece razem z koniem, bo upierala sie, ze jest plytko 😀


No, też to przerabiałam! Pracowałam już jako instruktorka i pozwoliłam dwóm dziewczynom przejechać przez rzeczkę, bo kiedyś była płytka. Tylko, że od tego "kiedyś" minęło parę lat... Konie zapadły się w mule po brzuchy! Na szczęście jakoś z tego się wytaplały, a dziewczyny nie spadły, więc ofiar w ludziach i koniach nie było. Za to siwa kobyła zmieniła maść na karą.
I did it again: http://boskawola.blogspot.com/2011/06/z-gebokosci-woam.html

I wiecie co? Naprawdę już więcej nie chcę! Qrczę, tyle lat spokojnych, bezpiecznych, nudnych wręcz jazd - galopy wyłącznie przez nóżkę, tylko w znanym terenie, żadnych ryzykownych przejść, po prostu: odpowiedzialność, wyważenie, rozwaga. I co? I starczyło pierwszego pensjonariusza przyjąć, żeby to wszystko - pfff..! Jak trzeźwość u alkoholika po pierwszym głębszym...
Madzuaa   optymizm przede wszystkim :)
26 czerwca 2011 21:36
Bagna, torfowiska, skąd ja to znam 😉 no ale nie aż w takim wymiarze, jak to opisał jkobus.
Przypomniała mi się zupełnie inna historia, po której już wiem, że nie zawsze należy uważać się za wszechwiedzącego i warto czasem zwrócić uwagę na to, co wierzchowiec chciałby nam przekazać 😉

Jakoś rok temu wybrałam się w teren, sama, bez kasu, komórki (a jakże) na klaczy, oazie spokoju, z którą w terenie byłam średnio raz w tygodniu. Pojechałyśmy w inną stronę niż zwykle - odkrywać nowe ścieżki  😂 . Ścieżka prowadząca przez pole powoli stawala się coraz gęstsza po wjeździe do lasu. W pewnym momencie klacz stanęła. Ścieżki już w zasadzie nie było, był za to przed nami rowek z takim drobnym strumyczkiem - spokojnie do przejścia. Byłam pewna, że klacz się wystraszyła tego rowku, więc stanowczo przyłożyłam łydki - klacz zaczęła się cofać. Nigdy tak się nie zachowywała. Zrobiłam jeszcze kilka takich podejść, coraz bardziej stanowczo, klacz zaczęła dębować, odstawiać cyrki. Zerwałam w przelocie gałązkę i posłużyłam się nią jako batem no i klacz poszła do przodu... Przeskoczyła rów i zaczęła kompletnie świrować. W tym momencie - AJĆ! - coś mnie użarło w szyję. Zeskoczylam z grzbietu prosto w .. gniazdo os.
Koń wierzgał, kopał na wszelkie możliwe strony, a mnie tak zaatakowały, że miałam je wszędzie - doslownie, puściłam konia i zaczęłam uciekać, koń za mną. Na szczęście las nie był zbyt gęsty i niebawem wybiegłyśmy na asfaltówkę.
Tak więc biegłyśmy sobie osobno asfaltówką odpędzając goniące nas osy, w końcu, gdy udało nam się od nich uwolnić, wsiadłam i uzmysłowiłam sobie, że puchnę i robi mi się trochę duszno.
Przestraszyłam się, bo nie miałam pojęcia czy ja i koń nie jesteśmy czasem uczuleni. Poboczem pogalopowałyśmy do stajni - na szczęście było blisko, rozsiodłałam konia, wyrzuciłam na pastwisko, poleciłam chłopakowi tam mieszkającemu obserwować konia i w razie czego dzwonić, sama wsiadłam w samochód, zadzwoniłam do mamy, która szczęśliwym zbiegiem okoliczności akurat była w pracy (w przychodni, a była sobota) i po 20 minutach byłam już na zastrzykach. Byłam calutka opuchnięta, nie przesadzając oszacuję, że miałam ok. 50 użądleń. Ostatnie osy wyjmowała mi z włosów pielęgniarka.

Później, jak się ogarnęłam, wróciłam do klaczy z cebulą - miała cały brzuch, szyję w bąblach...
Tyle szczęścia, ile zaświadczyłam tego dnia, rzadko się zdarza.

Morał jak wyżej - czasem warto zaufać koniowi, bo nasze marne zmysły nie mogą się równać z końskimi.
Jkobus, uwielbiam czytać Twoje wpisy. Mam taki niecny plan wybrać się kiedyś do Was w odwiedziny, nie tylko pooglądać achałtekińce, ale żeby móc poznać Cię osobiście.

Współczuję wyciągania konia z bagna, to musiało być silne przeżycie.

Madzuaa
ja ma konia uczulonego na jakieś fruwające coś co żyje na bagnach, i koń po kilku akcjach się nie daje już zaprowadzić w bagna, bo potem puchnie, lekarz, zastrzyki, kroplówki. Jak wyczuje bagna z daleka to już są schody z jazdą na przód.
Madzuaa - niezle... mialas duzo szczescia.

JKobus - sorry, ale jak sie bez strazy pozarnej obylo to nie bagno  😎 😉
Straż pożarna? Helikopter byłby potrzebny, gdybyśmy Buby nie wyciągnęli z tej topieli... Spieszę przy tym donieść, że koniom dalej nic: tyle, że jedzą chyba bez przerwy od wczoraj.

Za to ja jestem pewien że reumatyzm mi nie grozi - ciągle mnie mrowi po tych pokrzywach...
Wlasnie cale szczescie ze Ci sie udalo ja wyciagnac samemu, i oczywiscie ze nic sie nie stalo. Teraz masz chyba mocne postanowienie jezdzenia tylko po sciezkach, co 😉 ?
omnia   żeby zobaczyć świat, trzeba przejść przez próg
28 czerwca 2011 13:44
No proszę, nie tylko ja topię konie w bagnach.  🏇
1. jechałam z kumpelką laskiem (to koło Lublinka było), lasku mi było za mało, chciałam sobie wjechać dalej, zwłaszcza, ze zima to była, śnieżek, żadnych pajęczaków i ze ściezki skręciłam w lasek. szkoda, ze nie pomyslałam, że całe okolice Lublinka z lekka podbagnione bywają. Kon nie chciał iść (czuł, ze zmienia sie grunt i nie jest taki super, nawet pod owym sniezkiem), ale ja uznałam, że jak to nie? Pacia chce, koń musi. Kobyła dała krok naprzod i chlup! zapadła się pod nadgarstki, ja jej poleciałam na łeb, bidulka skoczyła chcąc sie oswobodzić i wpadła bardziej, a ja całkiem zleciałam w owo podmarazajace bagienko.  😁 No, powiem, ze dziwnie sie czułam sama po kolana w błocie, z koniem, ktory nie moze sie wydostać... Kumpela nie wiedziała, czy leciec do stajni po pomoc, czy od razu na Lublinek po helikopter własnie (ale tam drzewa były, nie miałby jak opuścić pasów), a ja tylko obliczałam ile kasy wybulę za wyciągniecie konia z bagna 😜. Na szczęście jakoś sie obie wykaraskałyśmy - ja wyglądałam jak potwor z bagien, koń nie lepiej... Od tamtego czasu jak koń nie chce gdzieś wleźć (chodzi o dziwne miejsca, nie to, że nie chce przejść obok sągów), to nie włazimy.  😀
2. Uczyłam skakac mego konia wyjątkowo bezstresowo - bo ćma mi jakas padła i uważałam, ze to moj taki kochany konik, nauczę ją bezstresowo, jak psa, na smaki, zwłaszcza, że przy placu rosły czereśnie, na ktorych zawsze było pełno szpaków i koń bał się podwojnie. Więc skacząc wyciągałam łapkę z cuksem i po przeszkodzie skoczonej dawałam cuksa (nie wiem co mnie wtedy opusciło, rozum na pewno). Co zyskałam? Piekne stopy po kazdej przeszkodzie 💃 Drugie tyle co owa "nauka skakania" zajęło mi  oduczanie stopów 🙄

3. wsiadłam na kucusia na srozstepowanie. W kiecce, bez kasku, z aparatem przez ramie - ja wielki jeździec, co tam stęp na kucusiu. Kucuś wierzgnął wesoło (bo to ogr dośc wesoły był), poleciałam mu przez uszy, a ponieważ uznałam, ze aparat wazniejszy niż ja, wiec odgarnęłam aparat ręką na plecy. Efekt - wybity i pekniety obojczyk 🙂. O czym przekonałam się dopiero po pewnym czasie, jak robili mi zdjecia płuc 😉
4. kilka dni po powyższym wsiadłam na konia uważając, ze nic mi nie jest. (byłam świecie przekonanna, że brak ruchomości ręki jest spowodowany obiciem  😜 i do lekarza za nic iść nie chciałam.  Postepuje sobie. Koń się potknał tak porządnie, poleciałam mu na uszy, z bolu zrobiło mi sie zielono w oczach i gorąco w uszach, usłyszałam "chrup"! i cóz, nastawiłam sobie obojczyk 🙂. tylko na zdjęciu RTG widać, ze jest taki krzywy, nieforemny.
To raczej wypadek beznadziejny:

Miałam zrobić konie na sezon dla znajomych za przysługę. Konie, które stały wcześniej huhu czasu, i bały się nawet czapraka. Dobre dwa tygodnie zajęło mi nauczenie ich stania przy czyszczeniu i chodzenia na lonży.
Problem w tym, że ów znajomy miał tylko jedno siodło west.
Dlatego kiedy lonżowałam 1 kobyłkę, na nią siodło było ok - wszystko było w porządku, natomiast kiedy osiodłałam drugą, musiałam nie dopiąc popręgu, bo kobyła, jak to miała w zwyczaju, spłoszyła się, po jednym okrążęniu (mały lonżownik dzięki bogu) siodło miała pod brzuchem. Zaczeł się brykania, siodło zaczęlo się przesuwać w stronę słabizny.

Nigdy nie zapomnę jak biegłam przy galopująco-brykającym koniu odpinając popręg. No ale szybko mi poszło, nic się nie stało.
Koniczka   Latam, gadam, pełny serwis! :D
28 czerwca 2011 18:55
Widzę, że nie tylko ja próbowałam utopić konia w bagnie 🙄 Dookoła stajni mamy łąki, które miejscami są podmokłe. Zazwyczaj spokojnie dawało się nimi przejechać, bo podmokłych miejsc było mało i były dobrze widoczne. Ostatnio jednak chyba sie poziom wód gruntowych podniósł i nie jest już tak różowo. I ja bardzo mądrze uznałam, że na pewno łąki już wyschły i sobie na skuśkę przez nie pojadę, żeby szybciej do lasu dojechać. Miejscami było lekkie błotko, ale co tam, jedziemy dalej. No i w pewnym momencie Grom się nagle po brzuch zapadł. Zaraz zsiadłam i przeżyłam chyba jedne z najgorszych 5 minut życia- Grom robił parę skoków do przodu, po czym chwilę odpoczywał. Za każdą przerwą myślałam, że to koniec, będę musiała dzwonić po pomoc do stajni i będziemy go jakoś wyciągać. Na szczęście w końcu udało nam się wydostać na stały grunt. Byłam pewna, że pozrywał sobie nawet ścięgna w uszach, a on nawet następnego dnia zakwasów nie miał.
Facella   Dawna re-volto wróć!
28 czerwca 2011 19:26
pamiętajcie, że nie robi się odkosów z ludzi trzymających gałązki... w sytuacji ucieczki ludź może trochę machnąć gałązką... zwykle w efekcie można spodziewać się rodeo  🙄
Jakieś 3 lata temu udało mi się wpaść z koniem do jamy wykopanej przez jakiegoś zwierzaka... Byłam na wakacjach u znajomej mojej mamy, która ma stajnię na kilka koni na wsi, niedaleko jeziorko, rzeczki, pola, laski, generalnie super tereny 🙂 Wsiadłam na ogiera na którym najczęściej jeździłam i pojechałam... Galopowałam sobie wzdłuż rzeki, która miała góra 4 metry szerokości, aż tu nagle cały koń mi się zapadł... Tylko uszy wystawały, w jamie wody po kolana, koń się zaczął kręcić w kółko i rżeć, wpadłam w panikę zastanawiając się jak się wydostaniemy... po kilku minutach koń niewiele myśląc postanowił wyskoczyć z jamy, ze mną na grzbiecie...  😵 nie wiem jak mu się udało znaleźć się na powierzchni, ale do stajni wróciliśmy błyskawicznie... nie było mowy o hamowaniu, na szczęście poza kilkoma otarciami nic się nie stało...
Sio   nowe wcielenie marchewki
21 kwietnia 2012 17:37
Jaki ładny wątek znalazłam ;P
A ja mam historyjkę z serii "szczyt roztargnienia"
Kolega miał wyczyścić konia przed jazdą, ale jakoś nie specjalnie mu szło, no i nagle okazało się,że już jest BARDZO mało czasu. Zaproponowałam,że mu pomogę, na co się z chęcią zgodził. Najpierw na dwa zgrzebła-każdy swoją stronę konia, potem na dwie szczotki-podobnie...No i przychodzi czas na czyszczenie kopyt - kolega bierze kopystkę i czyści jedną stronę. Wtedy wpadam na cudowny pomysł: skoro poprzednie "fazy" poszły nam tak sprawnie to szkoda,że nie mamy drugiej kopystki bo było by szybciej.... 😉
Wątek dla mnie 😀

Dla "mojej" skarogniadej zimnokrwistej udało mi się wyniuchać najładniejszy sprzęt w siodlarni  😎 Błękitny czapraczek, takież same gumki etc. - słowem coś z (dosłownie) niczego. Pewien mroźny, zimowy dzień. Samotna jazda na padoczku, a więc konik wystrojony tylko po to, by moje oko nacieszyć. Po jeździe. Dzwoniąc zębami, schodzę do piwnico-siodlarni. Sprzęt odkładam. Czaprak jednak spocony. Hm. W piwnicy nie wyschnie. "Eureka!" - jest tu sekretne miejsce z ciepłymi rurami, pokazane przez A.! Otwieram drzwiczki. I nagle mój kolor włosów daje o sobie znać... Plątanina rur - w tyle i wysoko cienkie, z przodu jedna pokaźna przekrojem. A co się będę męczyć. Przewiesiłam na grubej. Efekt: spalony czaprak, a prawie dom. Rura prowadziła przez ścian do piecyka, a piecyk był pracownika, a pracownik w nim hajcował, a tak hajcował, że w rury ogień szedł.  😵
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się