Dobra, to teraz szybka relacja.
W niedzielę wieczorem stwierdziłam, że coś ze mnie leci, kiedy kaszlę. Nie wiedziałam byłam pewna co to (może tylko nietrzymanie moczu np) czy to już. Ponieważ spodziewałam się że może pójść szybko to dawaj do szpitala.
Na izbie przyjęć pielęgniarki zdziwione, że im głowe zawracam, przyszła lekarka, powiedziała, że nie zaszkodzi zostać. Na górze znowu lekarz mi mówi, że mu głowe zawracam, no, ale skoro już się wprosiłam do szpitala, to mogę sobie poleżeć.
Rano obchód: znowu zawracałam głowę, no ale skoro już jestem, a mam termin, to mogę iść na oddział, potem się zobaczy (tym bardziej, że nie było wiadomo o co chodzi z tymi wodami). Po badaniu - no spoko, rozwarcie całkiem całkiem, dzidziuś gotowy do drogi, a ponieważ nie udało się określić, co ze mnie leciało, to założono, że jednak to były wody, więc dobrze, że jestem, dostaję kroplówkę z oxytocyną i do boju (skurczy brak)
OK. Jedna kroplówka. Nic. Druga - nic.
W końcu położna poszła po jakąs starszą panią doktor, która mnie zbadała i powiedziała, że co za debile, nie zauważyli że pęcherz jeszcze cały. No i jak przebiła pęcherz, a mnie ta oxy dopadła, to miałam chyba jeden półtoragodzinny megawielki skurcz, może z kilkoma przerwami trwającymi około minuty. Moja położna poszła odbierać drugi poród i gdy właściwie pobiłam męża, żeby mi kogoś przyprowadził, to weszła jakaś inna położna, stwierdziła, że właściwie to rodzę ... i po 10 minutach było już po wszystkim.
Ala wygląda jak mały ślepy krecik. Włosy ma chyba przezroczyste 🙂
Śpi, je i robi kupę. Mało płacze. Oby tak zostało...
Dzisiaj wróciliśmy do domu, Tomek poznał siostrę, przynosi jej zabawki (np. grające akurat organki). Myślę, że będzie dobrze.
lecę spać, bo ledwo na oczy patrzę