Muchozol, ale ty się dziewczyno spinasz i mnożysz, piętrzysz i wymyślasz sobie problemy! 🙂 Wiem, że to trudne, ale potrzebna Ci zmiana nastawienia, skoro już zdecydowałaś, że Muszka zostaje u Ciebie (dlatego też nie mam zamiaru pisać o innych aspektach). Idzie Wam coraz lepiej? Galopujesz? O kurde, hell yeah! I nie ma w tym ani krzty złośliwości. To suoerhipermegaświetnie! I tak trzeba do tego podchodzić, myśleć sobie, przełamuję się, jest lepiej - ekstra - i będziesz robić postępy automatycznie. Pozwól sobie na chwile euforii z błahostki. Ja mam trochę podobną sytuację do Ciebie. Kupiłam konia, bo ładnie na mnie spojrzał i się zakochałam - totalnie bezmyślnie, bo nie miałam szansy sobie z nim poradzić, ale myślałam, a co tam, jakoś to będzie. No było - przez dwa lata jakoś się woziliśmy, aż problemy urosły do takiej rangi, że zaczęłam się mojego konia bać. Nie wkurzać, nie mieć dość, autentycznie bałam się wsiąść, nie chciało mi się jechać do niego. Byłam zła na siebie, na konia, zwłaszcza, że czułam się jak totalny debil, laik, któremu zachciało się kucyczka, a kucyczek wali z zadu, rzuca się, przyciera o bandy, nie daje na siebie wsiąść i milion innych równie miłych rzeczy. Zastanawiałam się, po co go kupiłam. No i przez te dwa lata nie poczyniłam żadnych postępów - obciach, porażka, masakra. I jeszcze ludzie krzywo patrzą itd itp. Chciałam wszystko zrobić już teraz natychmiast, chciałam umieć tak naprawdę nie ucząc się. Jaki był pomysł? Jest do dupy, konia muszę wymienić, bo to się źle skończy, co oczywiście nie doszło do skutku, bo za bardzo się do Całka przywiązałam. Kiedy już się przestałam przejmować, załamywać ręce i wkurzać, oddałam konia w trening. Nie wsiadałam dobre 3 m-ce, tylko lonżowałam, ew. jechałam w teren. I wszystko z podejściem "w mordę jak to nie pomoże, to już nie mam wyjścia i co wtedy" - dalej stresowałam się jak głupia i dalej się tego konia, a w zasadzie jazdy na placu, panicznie bałam. Wszystko było z takim nastawieniem "cholera, no niech to pomoże" i pełną spiną. Moja pierwsza jazda po przerwie - jajo nie z tej ziemi, wszystkie mięśnie mi się trzęsły, jechałam jak totalny worek ziemniaków, ale koń nie robił już nic złego, był wręcz miły, tylko, że ja się dalej bałam - przed wsiadaniem i na jeździe, po jeździe też. Minęło dobre pół roku, z koniem pracuje trenerka, nie jakoś super hiper systematycznie, bo niestety kasa nie rośnie na drzewach, ale efekty widać. Ale co najważniejsze, gdzieś w międzyczasie udało mi się zmienić podejście, już się nie przejmuję, że nie umiem, nie jest mi głupio (a nawet jak jest, to zwyczajnie wyję, ale ze śmiechu, a nie z rozpaczy), nie chcę umieć "na już", wymagam od siebie i konia tyle ile potrzeba, nie podnoszę sobie poprzeczek. I co? Magia. Okazało się, że mam strasznie fajnego, miłego konia! Pewnie, ma troszkę za uszami, jest kombinatorem, ale jeździmy i z dnia na dzień jest coraz lepiej! Coraz mniej się boję, już zaczynam np. normalnie używać bata, bez debilnego stresu, że koń odda zadem i bóg wie co się stanie, coraz lepiej jeżdżę z innymi końmi na hali, powoli zaczynam radzić sobie z panikowaniem, a dziś np. udało mi się wreszcie zagalopować. Tak bez spiny, no pewnie, że krzywo i brzydko, ale czułam się jakbym wlazła właśnie na Mount Everest i autentycznie chciało mi się skakać z radości i aż wyściskałam kucyka od razu mówiąc wszystkim jakiego ja mam świetnego konia. Bo galopowaliśmy! Pewnie połowa osób się popuka w głowę, bo w końcu co to za sukces, ale dla mnie jest on najbardziej istotny i tego się trzymam. Odkąd zmieniłam podejście cieszę się niesamowicie z mojego kucyka i jestem pełna optymizmu, jeśli chodzi o naszą współpracę. W teorii, dalej nie jest to koń dla mnie, ale w praktyce dla mnie to działa i właśnie to jest najważniejsze. Inni? W mordę, mają swoje konie, niech się nimi zajmują, ja się z moim koniem nie spieszę, nie boję się już prosić o pomoc i wpadam w zachwyt z każdej najmniejszej pierdółki, mam takie swoje własne 'kamienie milowe', choćby tak błahe jak to głupie zagalopowanie i to właśnie sprawia, że nie mam już nawet najkrótszych myśli pt.: "cholera, nie dam rady, powinnam go sprzedać". Jest super!
O i takie nasze zdjęcie, z zeszłego tygodnia. Naprawdę jeżdżę i naprawdę mam frajdę! I nawet kiedyś będę jeździć lepiej. 🙂