Sprawy sercowe...

smarcik   dni są piękne i niczyje, kiedy jesteś włóczykijem.
08 października 2018 09:10
pamirowa świetnie czytać, że w końcu czujesz się dobrze w związku! Gratuluję decyzji  :kwiatek:


Wikusiowata zawsze czytając Twoje wypowiedzi miałam wrażenie, że dobrze się dogadujecie z A., co się stało?


Przykro to czytać, że tyle fajnych, wartościowych dziewczyn jest w tak trudnej sytuacji i zmaga się z problemami rozwodowymi 🙁 Bardzo Was podziwiam za tę siłę do walki  :kwiatek:
Martita   Martita & Orestes Company
08 października 2018 09:45
Dodofon Trzymam kciuki! Dasz radę, silna baba jesteś.
maleństwo   I'll love you till the end of time...
08 października 2018 09:56
Dodo, kurczę, ja byłam pewna, że Ty już dawno po... Siły!
Dodofon kciuki. Ostrzeżenie dla przyszłych i świeżych rozwódek  ( z przymrużeniem oka), mogą wystąpić skutki uboczne... Ja teraz myślę nad kolejnym krokiem.... więzienie emocjonalne jakim było moje małżeństwo mocno mnie otępiło na stronę zawodową. Przez lata jechałam z górki wygodnie i całkiem korzystnie "karierowo" (bez szału żadnego, ale jakoś w miarę) w tzw wyuczonym zawodzie,  większość znajomych by powiedziała, że kretynka, jak może mi cokolwiek nie pasować, toż wygodnie mam... A ja chce wrócić do tego kim byłam kiedyś (czyli sobą). Mam w d... "karierę" (nie mylić z rozwojem zawodowym, tego tu nie mam) i wygodę, skoro nienawidzę swojej pracy. A generalnie pracować bardzo lubię, tylko ta mnie zżera, niszy, wypala, odbiera jakąkolwiek radośc z życia. To właśnie były mąż wprowadził w nasze życie kult wygody, trwanie przez zasiedzenie i uwielbienie powtarzalności dnia. Wszelkie moje pomysły na zmianę życia (żeby w nim było trochę "życia"😉 traktował jak dziecięcą fanaberię, bo dorosłość to odpowiedzialność, a odpowiedzialność to unikanie zmian, skoro sytuacja jest stabilna i się sprawdza (takie coś " w końcu doczekałem się w życiu stabilizacji, teraz każdy dzień jest przyjemnie chu..wy). Rozwodu się nie bałam, zmian które chce wprowadzić się boję. Na razie czeka mnie duuuużo pracy, odkładania kasy i modlitw o trochę szczęścia... Bez drastycznych ruchów, bo kredyty.... Zastanawiałam się w zasadzie cały ten rok, gdzieś w głowie siedzi, że na takie zmiany jestem już za stara (38 to jeszcze nie trumna, ale na zmianę zawodu i powroty do marzeń z czasów gówniarza, to troszkę późno). Ale wyobraziłam sobie jak za 10 lat patrzę po powrocie z "ukochanej" roboty w lustro i sobie myślę " ku...a, mam prawie 50 lat, i gdyby chciało mi się ruszyć 10 lat temu tyłek i zaryzykować, to od 10 lat mogłam robić coś co kocham..." Czy się uda, nie wiem, ale muszę spróbować, najwyżej się "zajadę"... Najpiękniejsze jest to, że nikt mi nie mówi "po co cudujesz i tak się nie uda". Za wszystkie "decydujące się" trzymam kciuki🙂 Za te w nowych związkach również🙂 Wikusiowata  :kwiatek:
KaskaD30, jasne że rób! Na zmiany nigdy nie jest za późno. I to nie jest tylko frazes. Myślę, że jesteśmy pierwszym pokoleniem, które może zacząć od nowa. Wcześniej nie było tyle możliwości, dlatego pokutuje przekonanie, że jest za późno na to czy tamto. Też miałam fazę otępienia zawodowego,  przesiedziałam w beznadziejnej firmie najlepsze lata, niestety dopiero teraz widzę jakie to było wygodne dla mojego męża. On liczył na to, że szybko zajdę w ciążę i będę domowym skrzatem. Każdą próbę rozwoju od razu sprowadzał do parteru, o konie również musiałam z nim walczyć i chociaż to jedyne co dla siebie miałam, było kością niezgody i powodem awantur. Teraz latam jak poparzona z kursu na kurs i idę na studia  😁 I mam poczucie że wracam z dalekiej podróży, albo budzę się ze snu.

smarcik DŁUGA historia, naprawdę. Bardzo uproszczony skrót: W pewnym momencie uświadomiłam sobie (a częściowo uświadomili mi moi bliscy, w sensie Mama i dwójka przyjaciół), że się "staczam" (emocjonalnie, psychika też siadała). Ciągłe problemy finansowe (z jego głupoty i mojej "potrzeby" ratowania Nam dupy, bo przecież lodówki na kłódkę nie zamknę...), ciągłe kłótnie (w sensie systematyczne, pomiędzy nimi okres "robi się lepiej", więc miałam nadzieję i naprawdę robiłam wszystko, żeby naprawić - tylko kurde... to nie ja to psułam!), do tego doszły... zdrady i okazało się, że związałam się z książkowym, niedojrzałym (pomimo sporej różnicy wieku - 8 lat) manipulatorem. No skubany tak potrafił się wyłgać, a może to ja byłam tak naiwna i na tyle wierzyłam w ludzi, że tego nie widziałam (no i stopniowo rozwijała się nerwica, więc moja ocena rzeczywistości też była już wypaczona w tamtym momencie)... Niestety, nie mam też łatwego życia ze strony "rodziny" (dzisiaj już się nie boję i nie wstydzę napisać otwarcie - byłam i częściowo nadal jestem ofiarą przemocy psychicznej i nie tylko ze strony ojca), także takie złamanie zaufania w związku... No dowaliło mi. Tyle lat się jakoś przebijałam przez życie, a to był taki gwóźdź do trumny i straciłam swoją "przebojowość" i "waleczność" na rzecz nerwicy lękowej i depresji.  🤔 Od kiedy się rozeszłam z A. - trochę odżyłam. No i po związaniu się z K. w końcu dałam się namówić na szukanie pomocy (u psychologa) i jakoś próbuję się naprawić po tym wszystkim. Teraz przynajmniej mam wsparcie ze strony bliskich i żadne z nich niczego złego nie robi za moimi plecami. Jestem na drodze do wydobrzenia (na samym jej początku), ale to jeszcze pewnie potrwa - naprawdę dostałam po tyłku od życia, pomimo, że wcześniej zawsze "minimalizowałam" swoją siłę, swoje osiągnięcia i swoje problemy, mówiąc, że przecież "mogło być gorzej"/ " inni mają gorzej"/"to żaden wyczyn"/"a mam inny wybór? NIE.". Staram się ten nieudany związek przerobić w ... lekcję życia. W sensie, doświadczyłam bardzo dokładnie jak NIE powinno być, więc teraz będę wiedziała, że przeciwieństwo tego to jak POWINNO być i do tego będę dążyć. Tragi-komizm sytuacji - sama wielokrotnie w życiu, czy tu na forum, starałam się pomagać innym (w sensie spojrzeć z obiektywnej perspektywy i podpowiedzieć "co ja bym zrobiła, ale zrobisz jak uważasz, to Twoje życie"😉 - a okazało się, że dałam się złapać w niemal identyczne, toksyczne bagno, jak osoby, którym oferowałam pomocną dłoń.  😵


Dodofon Dasz radę! Trzymam kciuki!  :kwiatek:

rosallie "Żyjesz z kimś kto jest toksyczny, a uważa że jest ok. Dajesz milion szans, które nic nie zmieniają." - O to to to! Dokładnie! Bo do naprawy takiego związku, który się zaczyna wypalać/psuć, potrzeba woli OBU stron! Zaharowywanie się za dwoje, żeby reanimować trupa, gdy druga strona nie wykazuje najmniejszej, szczerej woli naprawy, może się najwyżej skończyć nerwicą/depresją/wstaw dowolne zaburzenie lub chorobę, wynikającą z przeciążenia stresem, emocjami. Nie warto. O wiele bardziej warto zadbać o siebie i swoje zdrowie psychiczno-emocjonalne. Pomimo, że na początku jest to cholernie trudne.
Wikusiowata, ważne jeszcze, żeby ten ktoś chciał zobaczyć, że coś się zepsuło i idzie nie w tym kierunku w którym powinno, a nie zamiatał problemy pod dywan, albo robił Ci pranie mózgu i wmawiał że sama sobie wymyślasz i się nakręcasz. Można już całkiem stracić wiarę w siebie, pewność tego czego się chce, czy się w ogóle powinno chcieć i tak dalej. Ja wiążąc się nie miałam żadnych oczekiwań i to był potworny błąd, bo kiedy próbuję mieć jakiekolwiek, to obrywam. Ciągle słyszę, że w NORMALNYCH związkach to to czy tamto, więc u nas powinno być tak samo, ale ja nie jestem inną osobą w innym związku tylko tą w tym i mam takie potrzeby jakie mam, a nie takie jak powinnam mieć, bo ktoś je ma. Moi rodzice usłyszeli nawet, że "na żony powinna być rękojmia, albo gwarancja"  🤔 i to była jedna z rzeczy, która podziałała jak zimny prysznic. Takich hitów mam więcej i mogę z nimi sypać jak z rękawa. Wszystko dlatego, że nie jestem normalna w ujęciu kato-książkowo-tradycyjnym. I ktoś mnie na siłę chce w te ramki wsadzić, a pewnych rzeczy połączyć się nie da. Część mnie się podoba, część już nie i przecież trzeba to koniecznie zmienić  🥂 
Najczęściej jest też tak, że Ci którzy pomagają innym nie zwracają uwagi na własne problemy i z Tobą pewnie też tak było. Życzę Ci dużo siły i wytrwałości  :kwiatek: , bo sporo przeszłaś. Dobrze, że poszukałaś pomocy, bo samemu z depresją i nerwicą się po prostu nie da. Nie jesteśmy cyborgami i musimy sobie dać prawo do zachwiania się.
rosallie Widzę, że możemy przybić sobie piątkę - też nie pasuję do takiej ramy o jakiej piszesz 😉 Ja właśnie tak robiłam - bagatelizowałam swoje problemy, wmawiałam sobie, że skoro "tyyyyyyyyyyyyle" udźwignęłam, to jeszcze to i tamto nie robią różnicy, a tu nagle się okazało, że się "złamałam" pod naporem dosłownie wszystkiego, co sobie wrzucałam (lub mi wrzucano, np. obciążenia psychiczne wynikające z przemocy w domu, na które nie miałam wpływu) na barki. Właśnie latami nie dawałam sobie tego prawa do zachwiania się... w ogóle nie dawałam sobie żadnych praw. Ani do zmęczenia, ani do gniewu, ani strachu, ani niczego - pomimo, że te uczucia byłyby w mojej sytuacji jak najbardziej uzasadnione! - no i to się odbija teraz. Dzięki za dobre słowo, robię co mogę i z tego wyjdę.  :kwiatek: Trafiłam na suuuper Pani psycholog, świetnie mnie wyczuła od samego początku i naprawdę umie ze mną tak rozmawiać, tak mnie pokierować, żebym się nie zamykała w sobie. A latami miałam z tym problem. Na dniach mam kolejną sesję z Panią Psycholog i nawet na nią... czekam. Co już jest postępem, bo przed pierwszą wizytą chciałam zwiać (gdyby nie K., który ze mną siedział przed wejściem do gabinetu, a później siedział tam całą godzinę, żeby mi dać poczucie bezpieczeństwa, że jest blisko, tuż za drzwiami i jest ok - pewnie bym zwiała. Było ciężko. Bardzo ciężko.)
Dziewczyny, wszystkie jesteście odważne, silne i mądre, że postanowiłyście o siebie zawalczyć  :kwiatek: Brawo dla Was! Nie znam Was, ale jako kobieta jestem z Was dumna 🙂

Tak totalnie obok mega polecam dwie książki: "Biegnąca z wilkami. Archetyp Dzikiej Kobiety w mitach i legendach" i "Tęsknota silnej kobiety za silnym mężczyzną". Drugą poleciła mi terapeutka, pierwszą znalazłam sama. Były to dla mnie bardzo kojące i otwierające oczy lektury. Nie są to poradniki psychologiczne, ani nic, co powinno być stosowane zamiast terapii. Mimo wszystko polecam z całego serca 🙂 Mnie bardzo dużo dały, a raczej pozwoliły wypowiedzieć na głos coś, co dawno podskórnie czułam.
"Biegnąca z wilkami" to świetna książka. Wręcz lektura obowiązkowa każdej współczesnej kobiety.
Kto jeszcze nie czytał niech przeczyta koniecznie.

dea, mnie się (chyba, tfu) udało. Ale były dwa czynniki, które wpłynęły na to, że masakryczne konflikty okazały się
jedynie długim kryzysem relacji, a nie czymś constans, co zabija wszelką chęć do życia.
1. My się kochamy - i zawsze, oboje, mieliśmy tego świadomość - że jedno nie wyobraża sobie życia bez drugiego.
Tzn. ok, ewentualnie, ale co to byłoby za życie???
2. Mój mąż ma fenomenalną cechę - potrafi Się zmienić.
I gdy przyszedł dzień, że Pojął i... Przeprosił, wszystko zaczęło się obracać w dobrym kierunku i nabierać pozytywnego rozpędu.
Oczywiście ja też musiałam zmienić to i owo - żeby jemu nie robić "niechcący" krzywdy.
Tu jeszcze taka uwaga. Całe życie byłam przekonana, że sprawy rodziców to sprawy rodziców, nie dotyczy to dzieci.
To dzieci (dorosłe) uprzytomniły mi, że jak najbardziej jest to Także Ich sprawa - czy będą miały rodzinę w dotychczasowym kształcie, czy nie.
I syn wystąpił w roli mediatora. A raczej - tłumacza 🙂 Tłumaczył mamie co chciał powiedzieć tata, a tacie - co ma na myśli mama.
Nic więcej. Dokonywał obiektywnego przekładu z męskiego na kobiece i odwrotnie.
I znowu zaczęliśmy się Rozumieć.
Z tym, że od początku było wiadomo, że sedno problemów leży w komunikacji.
No i w życiu ogólnie, bo przecież nie zawsze jest z górki. Ale gdy jesteśmy zgodni - to chyba nie ma takiej rzeczy (tfu), której nie potrafilibyśmy podołać.
Znowu tworzymy team i nie stoimy już po przeciwnych stronach barykady.
A było już Ciężko. I nieznośnie.
No i jeszcze taka sprawa, że dużej krzywdy żadne z nas nigdy drugiemu nie zrobiło.
I że po obu stronach zawsze więcej było wsparcia niż udupiania.
dea   primum non nocere
08 października 2018 20:06
Dzięki, halo. To z jednej strony pociesza, że może jednak czasem warto, ale z drugiej, chyba jednak więcej niestety tych wycieńczonych przegranych, którzy zyskaliby, otwierając wcześniej drzwi. Myślę, że my też się kochaliśmy. Tylko co to znaczy 😉 Wierzyłam bardzo, wchodząc w relację, że miłość jest silna, w rozmowę. Teraz trochę zapakowałam to do jednej szafy z magią. Nie jest wieczna, na pewno. Nie pokona wszystkiego, na pewno. Nie wystarczy rozmawiać, chcieć. Przegadane wieczory, noce, niby wola zmiany a ostatecznie wszystko było tak samo... Tak naprawdę on się (chyba? Może?) Zmienił dopiero jak był dwa, trzy lata beze mnie... Później zaczął inaczej mówić, bardzo chciał wrócić. Ale ja już poczułam jak wiele w tym związku straciłam, jako "gotowana żaba" - nie czując, że cokolwiek tracę, że tracę SIEBIE. Potwornie się bałam powtórki. No i już, jestem na "miłość" zaszczepiona dość skutecznie 😉 Zdecydowanie wolę żyć.

Co jakiś czas myślę, że może gdybym nie walczyła bez sensu tak długo, to znalazłabym kogoś innego i miała nieco normalniejszy scenariusz. Z drugiej strony teraz jest dobrze, więc może to i lepiej. Nie wiem czy potrafiłabym zaufać komukolwiek. Teraz choć nie zasypiam z tym podskórnym lękiem, że się może rozsypie, że może o czymś nie wiem, że może nie spełniam oczekiwań i przestaje być potrzebna... Brrr. To nie były dobre emocje, 7 lat...

Komuś się udało przejść taki ciężki kryzys z myślami, że nie pasujemy siebie i zbudować związek, który nie wymaga codziennej orki i naginania się w jakąś stronę? Tak żeby po prostu być razem, bo razem jest lepiej, łatwiej obu stronom, niż osobno? Za mało we mnie masochisty, żeby trwać w układzie, na który na co dzień trzeba tak ciężko tyrać. Dla jakiej idei?


Tak, zdarzyło się. Po 8 latach ciągłych prób, z czego większość była tak naprawdę napędzana niechęcią do przyznania się do porażki odeszłam. Gdy znalazłam Mojego, nie mogłam uwierzyć, że dwoje ludzi może do siebie tak pasować. Bycie razem nie wymaga żadnych wielkich poświęceń i wysiłków, i jesteśmy po prostu szczęśliwi. Uważam się za szczęśliwca, że się znaleźliśmy. Jest taka teoria, że każdy ma gdzieś tam swoją drugą połowę, tylko wielu ludzi nigdy jej nie znajduje. Ja znalazłam i każdemu tego życzę. Chociaż niestety jestem już za stara, żebyśmy się rozmnożyli, warto było czekać.

edit: w kontekście tego, co napisała halo. Co człowiek to inna historia. Trudno powiedzieć, w którym momencie jeszcze jest szansa, że się uda naprawić relację, a kiedy już nie ma nadziei i rozstanie jest jedynym rozsądnym wyjściem. To bardzo zależy od konkretnych ludzi, ich woli i umiejętności zmiany. Super, że niektórym parom się udało, ale też znam wiele przypadków, kiedy dziewczyny (lub chłopaki) marnowali wiele pięknych lat próbując ratować coś, co się w ogóle nie powinno nigdy zdarzyć. Na kim polegać, gdy samemu nie umie się obiektywnie ocenić sytuacji? Na najbliższych? Nie mam pojęcia... Sama nie wiem, czy istnieje ktoś, kto mógłby mi wtedy przemówić do rozsądku.
dea   primum non nocere
09 października 2018 19:44
Lena, ja nie pisałam o takiej sytuacji jak Twoja (inny szczęśliwy związek, z inną osobą), tylko o skutecznym "uratowaniu" związku, który się sypie i który napędza myśli, że chyba jednak czas się rozstać. To było w kontekście uwagi, że trzeba próbować ratować. Moim zdaniem nie trzeba, nie powinno się zazwyczaj. Nie dłużej niż hmmm... rok? Później to już nie jest kryzys, jeżeli przez ten rok się nic nie udało wypracować, tylko marnowanie życia z niewłaściwą osobą. Szkoda tego życia. Za krótkie jest. Oczywiście, że można całe życie w pocie czoła pracować na związek, który dla otoczenia będzie dobrze wyglądał i może nawet będą w nim dobre chwile. Ale czy ludzie w nim są szczęśliwi, walcząc o każdy dzień? Jeden głos póki co, że się udało... A wokoło mam wiele przykładów, że nie warto. Takich co się rozpadły w końcu i tak, takich, które się nie rozpadły a zdecydowanie powinny. Ludzie są ze sobą, bo się boją. Zmian. Samotności. Wolą jak jest ...do niczego, ale stabilnie. Albo (cudowny pomysł) dla dzieci. I te dzieci wyrastają w takim "pełnym" domu, gdzie siekiera wisi na progu każdego pokoju... A potem usiłują budować swój związek i koło się zamyka... (Właśnie takim dzieckiem był mój eks)

A jeśli byłoby warto, to może ci ludzie dadzą sobie trochę odpocząć i wrócą do siebie. Jeśli naprawdę chcą być razem, a nie tylko toczą się rozpędem.
emptyline   Big Milk Straciatella
09 października 2018 19:47
dea, a ja uważam, że każdy związek i każdy człowiek ma inne ramy czasowe. Nie twierdzę, że trzeba na siłę trwać w beznadziejnym związku, wręcz przeciwnie, ale nie zawsze jest tak, że rok musi wystarczyć. Na pewno trzeba umieć odejść, ale moim zdaniem rezygnowanie za szybko jest tak samo złe.
dea   primum non nocere
09 października 2018 20:00
Być może. Takie mam obserwacje, ale wiadomo, że ludzie wokół to raczej nie jest jakaś duża próbka, która mówi o wszystkim. Dlatego zadałam to pytanie, czy komuś z i was się autentycznie udało coś naprawić, taka próba poszerzenia próbki statystycznej. Powodzenia w decyzjach wszystkim, bo nie są łatwe, w żadną stronę.
Ja mysle,ze wbrew pozorom to jest proste. Trzeba byc tylko do bolu szczerym z samym soba. Jesli dalej kochasz to jest o co walczyc. Jesli nie, to nie ma o czym gadac. Tylko odpowiedz samemu sobie co mnie z tym czlowiekiem laczy musi byc szczera i czasem bolesna. Nie mozna mylic milosci z przywiazaniem, tzw wysluga lat czy kupa milych, romantycznych wspomnien, bo takie sa w kazdym zwiazku. Trzeba wiedziec czy kocha sie wspomnienie czlowieka i z nim relacji czy faktycznie kochasz tu i teraz ta osobe ktora jest. Kazda z nas odchodzac odchodzi od kogos kogo kiedys jednak kochala. Wspomnienie tego uczucia z tym czlowiekiem bedzie wiazac zawsze. Tylko no wlasnie... wspomnienie.
Mnie się tez nie udało i uważam, że za długo zwlekałam z zakończeniem tej nierównej walki.
dea   primum non nocere
10 października 2018 19:37
KaskaD30 ja kochałam, właśnie kochałam za długo. Odeszłam, kochając resztkami sił, bo czułam, że już mnie prawie nie ma. Dopiero po paru kolejnych latach przestałam kochać. I teraz już mi się wydaje, że w ogóle nie potrafię 😉 Dlatego myślę, że było za długo...

emptyline a Tobie się udało? Bo z tego posta to nie wynika.
A może dziewczyny po rozwodach odpowiecie mi na takie pytanie - czy przed ślubem miałyście wątpliwości? Czy były z tyłu głowy myśli, że nie wiadomo czy to się uda? Czy te wady waszych mężów później były zauważalne przez was wcześniej ale np przymykałyście oko? Czy były jakieś większe zgrzyty w relacjach, ale tez przymykałyście na to oko? CZy dopiero później coś się zepsuło, nie mogliście się dogadać...
🏇Trzeba wiedziec czy kocha sie wspomnienie czlowieka i z nim relacji czy faktycznie kochasz tu i teraz ta osobe ktora jest.


To jedno z najważniejszych pytań jakie sobie można zadać w tej sytuacji.

Ja zmarnowałam ładnych parę lat (i to najlepszych, bo praktycznie samo wejście w młodość i ''dorosłe życie''  :icon_rolleyes🙂 z toksycznym dziadem ale póki co udaje mi się trzymać w miarę z daleka. Bo odejście od takiej osoby która w dodatku absorbuje, stosuje szantaż emocjonalny i manipulację to jest jedna z najtrudniejszych rzeczy z jakimi mi się przyszło zmierzyć. Całe lato miałam z nim tylko telefoniczny kontakt bo siedział na wyspie i było w porządku, ale tydzień temu wrócił i zaczęło się od nowa... chodź ze mną tu, chodź ze mną tam, a dlaczego nie chcesz spędzać ze mną czasu, rozumiem że nie chcesz ze mną być ale bądź moją best friend, a może jednak coś więcej, a może założymy razem biznes, a chodź do mnie na śniadanie/obiad/kolację/whatever plus bezustannie nawijanie mi o własnych problemach.... w efekcie rozkojarzyłam się do tego stopnia że opuściłam wszystkie swoje obowiązki ale jak doszło do zwyczajowego darcia na mnie japy w dyskusji (brasilian drama) to ucięłam w zarodku, poblokowałam no i tak się trzymam ignorując go od niedzieli.  😵
Trzeba wiedziec czy kocha sie wspomnienie czlowieka i z nim relacji czy faktycznie kochasz tu i teraz ta osobe ktora jest.


To jest coś nad czym się ostatnio zastanawiałam w odniesieniu do swojego przypadku i niestety wiąże się z inną ważną rzeczą - z pogodzeniem się, że tamten czas minął i nie wróci. To chyba najtrudniejsze, jeśli jest się człowiekiem wiecznie walczącym i niepoddającym się.
Dea, wydaje mi się, że to nie czas jest odniesieniem, czy warto ratować czy nie. Bardziej przekroczenie granicy, poza którą już nic nie ma. U mnie to była sytuacja sprzed ponad 2 lat, której nie mogę zapomnieć. Każda próba ratowania po, nie miała już żadnego sensu , a dopiero kilka miesięcy temu zdałam sobie z tego sprawę.
Cricetidae , ja nie miałam przed ślubem większych wątpliwości, takich racjonalnych. Tzn miałam coś dziwnego z tyłu głowy, ale bardziej było po prostu przeczucie.  Myślę, że za mało się znaliśmy wtedy (mimo 2 lat związku) i to nie tylko siebie nawzajem, ale też siebie samych. Z czasem okazało się, że on absolutnie musi żyć w kato-konserwatywny sposób, a ja zupełnie przeciwnie. Idealna kobieta w moich oczach, to bardziej Martyna Wojciechowska, niż Perfekcyjna Pani Domu. Przeraża mnie, jak dziewczyny opisują, że robią w domu śniadania, obiady, kolacje i pędzą, albo przekładają swoje sprawy, żeby facet miał codziennie gorący obiad. Albo mają trójkę dzieci rok po roku, totalnie rezygnując z siebie - oczywiście nie potępiam, to nie to, ale po prostu ja tak nie potrafię. Nie da się żyć, mając cały czas poczucie, że nie spełnia się oczekiwań i widząc, że ktoś strasznie ciśnie, żeby Cię wychować. Nawet nie udaje, że mnie akceptuje.  Do tego wybierał sobie w czym mnie wesprze, a w czym nie, co kompletnie nie daje poczucia bezpieczeństwa. Niekończąca się ocena, w koło te same komentarze powtarzane jak mantra, kwestionowanie mojej pracy i moich osiągnięć, wykłócanie się o wszystko. Innymi słowy - walenie głową w mur. Bezsens.
Feno , u mnie też - całe dorosłe życie, jakie znam, to z nim. Stąd to poczucie rzucania się w przepaść  😵
Czasem się okazuje, że to nie rzucanie się w przepaść, tylko pierwszy skok z gniazda ptaka, który właśnie odkrył, że ma skrzydła i potrafi latać. 😉

Czy te wady waszych mężów później były zauważalne przez was wcześniej ale np przymykałyście oko? Czy były jakieś większe zgrzyty w relacjach, ale tez przymykałyście na to oko? CZy dopiero później coś się zepsuło, nie mogliście się dogadać...


Przymykanie oka w moim przypadku nie jest właściwym określeniem. Ja sobie wszystko tłumaczyłam i wierzyłam, że skoro się kochamy (tak myślałam), to rozwiążemy przecież wszystkie problemy. Na przykład wieczną nieobecność byłego w domu tłumaczyłam sobie tym, że ciężko pracuje, bo chce zarobić na to czy tamto dla nas. Brzmi logicznie, prawda? No właśnie, prawda była trochę inna. Celem i skutkiem tego wiecznego przesiadywania w firmie wcale nie było polepszenie w perspektywie naszego bytu, tylko przez lata to do mnie nie docierało. Jak już zaczęło docierać, jeszcze dłuższy czas nie bardzo chciałam przyjąć do wiadomości, że się tak koszmarnie pomyliłam co do człowieka.

Dea chyba nie do końca zrozumiała zamysł mojego poprzedniego posta, może trochę chaotycznie napisałam. Pomiędzy nieudanym związkiem, który chciałam naprawiać, a obecnym było jakieś 7-8 lat. Próbując naprawiać jeszcze nie wiedziałam, czy i kiedy trafię na "swego". To, że trafiłam tylko dodatkowo rzuciło inne światło na moje dawne wysiłki naprawcze, oczywiście totalnie nieudane.

Myślę, że jeśli dwoje ludzi źle się dobrało, bo byli zbyt zaślepieni lub po prostu udawali przed sobą kogoś, kim nie byli, szanse na naprawę są naprawdę marne. W takich relacjach gdy spadną klapki z oczu, zostaje na ogół pustka i frustracja. Ja sobie w pewnym momencie uświadomiłam, że człowiek, z którym myślałam, że jestem, nie istnieje. Mam do czynienia z kimś zupełnie innym i łączą nas głównie sprawy organizacyjne i jakieś tam papiery. To jest mocno niefajna świadomość.
Dzięki za odpowiedzi 🙂 pytam z czystej ciekawości, sama jestem dopiero rok po ślubie ale znamy się 6 lat, więc to niewiele. Mam nadzieję, że damy radę całe życie 🙂
dea   primum non nocere
11 października 2018 19:37
6 lat to więcej niż 3 a nawet 4 😉 większość znanych mi związków, które się ostatecznie rozpadły albo toczą się rozpędem, po 3-4 latach poważnie zgrzytać zaczynała. U mnie były trzy lata sielanki... Z mojej strony 😉 jemu nie pasowałam w ramki i po tych trzech latach był właśnie zgrzyt, który zaważył na całej przyszłości. Całkiem inna dziewczyna, tzn w wielu aspektach ode mnie odmienna. Wisiał nade mną jej cień przez te kolejne 7 lat, choć niby "wybrał mnie"...

Nikt z nas niczego nie udawał. Tylko on chciał mnie zmienić. Żebym była sobą. Ale taką trochę bardziej jak tamta 😉
dea, to jedna z najsmutniejszych rzeczy, jaką ostatnio przeczytałam. Dobrze, że ból ma zwyczaj odchodzić. Trzymaj się!
Pomyślałam dokładnie to samo, co napisała halo. Trzymaj się, dea  :kwiatek:
dea   primum non nocere
12 października 2018 05:55
Spokojnie, piszę o tym, bo to już dla mnie historia. Rozstaliśmy się 10 lat temu... Teraz jestem inna, choć raczej nie w tę stronę, o którą jemu chodziło 😉

Tak tylko mówię, że ludzie mogą się kochać, a i tak robić sobie krzywdę.
"Żyjesz z kimś kto jest toksyczny, a uważa że jest ok. Dajesz milion szans, które nic nie zmieniają."


o właśnie to... dzień po dniu
A może dziewczyny po rozwodach odpowiecie mi na takie pytanie - czy przed ślubem miałyście wątpliwości? Czy były z tyłu głowy myśli, że nie wiadomo czy to się uda? Czy te wady waszych mężów później były zauważalne przez was wcześniej ale np przymykałyście oko? Czy były jakieś większe zgrzyty w relacjach, ale tez przymykałyście na to oko? CZy dopiero później coś się zepsuło, nie mogliście się dogadać...

No kochana, niestety proza życia po ślubie. Czyli - ja zarabiam, on chce rządzić kasą. Chce mieć dziecko, ale zajmować się nim już nie.
Kop w dupę.
I trzeba być głęboko naiwnym, że może być inaczej "po ślubie". Niestety większość bab jest głupia i "on się zmieni" - nawet wiedząc o pewnych rzeczach przed ślubem.
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się