Rak, nowotwór (i inne poważne choroby) w rodzinie/u bliskich
Kolejny niezbyt przyjemny wątek, który zakładam. Niestety zbyt wiele złych "spraw" spada mi ostatnio na głowę 🙁
U mojej przyjaciółki zdiagnozowano nowotwór - chłoniak ziarniczy. Zdiagnozowano go w czwartek tydzień temu, przed samymi świętami. Obecnie jest już po operacji, ale w związku ze zmianami na płucach czeka ją chemioterapia i prawdopodobnie radioterapia także.
Gdyby nie znajomości, to czekałaby jeszcze tydzień na biopsję... Ale to już odrębna kwestia.
Umówiona do najlepszych specjalistów, wszystko poprowadzone tak jak trzeba. Problemem jest psychika. Dziewczyna ma 24 lata, totalnie ją to załamało i to widać, mimo że nie chce tego aż tak pokazywać. Nie ukrywam, że ja sama jestem psychicznie wycieńczona, bo staram się podnosić ją na duchu, wspierać jak tylko potrafię, robić wszystko, żeby oderwać ją od negatywnego myślenia... Najgorsze jest to, że odsunął się od niej facet i jeden przyjaciel. Została jej rodzina, ja i jeszcze jedna przyjaciółka. Mało kto wie... no pomijając rozgadywanie znajomym przez jej faceta 😵
Jak pomóc psychicznie takiej osobie? Jak to przetrwać?
Macie jakieś doświadczenia? Ba, na pewno macie. Podzielcie się nimi...
Kajula Strasznie mi przykro...
Wiele nie pomogę, natomiast wiem, że jak moi dziadkowie chorowali na raka to nie chcieli widzieć nikogo poza dziećmi. To nieco inna sytuacja, natomiast warto spytać, czy i kogo przyjaciółka chce widywać.
Kajula - Często takie osoby nie chcą pomocy, zamykają się w sobie, wolą same dźwigac tak ciężką chorobę. Myslę że wartoby spotkac się z dziewczyną, porozmawiac od serca, dać jej do zrozumienia ze jestes z nią i ma w tobie wsparcie. Możliwe ż enie bedzie chciałą rozmawiac na ten temat ale uwierz mi samo zapewnienie wiele znaczy.
Od półtora roku moja teściowa choruje na raka. Wiem tylko tyle że miała przerzuty, powycinali jej guzy i mimo przeprowadzonych chemii jej markery rakowe w tej chwili wzrosły. A ogólnie na życzenie chorującej temat tabu. Staram się wspierać męża, bo to on ostatnio siadł na psychice. Ta cała bezsilność. Przykre 🙁
Zabeczka, siedzę z nią dzień w dzień i normalnie rozmawiamy. Zapewniam ją, że będzie dobrze, ale widzę, że brak jej trochę sił do walki... Nie wiem co robić, a robię wszystko co w mojej mocy, aby było jej lepiej. Może coś pomijam? Coś robię źle... nie wiem. Tak bardzo chciałabym jej pomóc..
Miałam bliskiego znajomego, który chorował na nieoperacyjny nowotwór. I on po pierwsze powiedział o tym znajomym a po drugie ogłosił: ta choroba zabierze mi życie, ale nie zabierze ani jednego dnia. I żył dzielnie do końca. Jeździł konno, palił, polował.
I jeszcze mówił ( bo mu to chyba pomagało) - odważny człowiek umiera raz, tchórz tysiące razy, a ja jestem odważny.
Ja wiem, że to słowa. I zmarł. Ale nam, jego bliskim znajomym było jakoś łatwiej. Rozmawialiśmy o chorobie o jej postępach.
No, nie było sztucznych gadek o pogodzie i wiośnie. Tylko tak zwyczajnie. I on był gotów i my. I każdy dzień przeżywał jako korzyść a nie stratę.
Taniu, tylko choroba mojej przyjaciółki jest jak najbardziej do wyleczenia. To nie jest złośliwy nowotwór i wiem, że jak będzie silna i pozytywnie nastawiona to dużo szybciej dojdzie do siebie. Reakcja była niemal natychmiastowa, od razu na stół, operacja. Przeraża leczenie, chemioterapia... W ogóle chyba samo pojęcie chemioterapii już przeraża...
Ale to bardzo ważne, żeby mieć nastawienie jak Twój znajomy. Bardzo ważne.
Nie wiem co robić, a robię wszystko co w mojej mocy, aby było jej lepiej. Może coś pomijam? Coś robię źle... nie wiem. Tak bardzo chciałabym jej pomóc..
Nic nie robisz źle. Ona sama musi to przetrawić,.. tam głęboko w sobie. Najważniejsze że ma w Tobie wsparcie.
Kajula W dużej mierze to zależy od chorego jaki system pomocowy najlepiej 'wdrożyć' ( tak myślę).
Moja babcia, grubo po 80-tce zachorowała na nowotwór we wrześniu zeszłego roku. W grudniu zadzwoniła, że chce się z nami pożegnać. Pojechałyśmy więc z kuzynkami i siostrami...a tydzień temu znów razem obchodziliśmy z babcią kolejne święta.
Przeżyła raka lewego płuca z przerzutami do wątroby i innych tkanek. Przeszła 7 chemii, kilkanaście naświetleń ale była bardzo silna psychicznie ponieważ wspomagała się tak zwanym Kocim Pazurem (' Cat's Claw'- wyciąg z kory jakiegoś drzewka rosnącego bodajże w Peru- polecony nam przez znajomą, która stosowała to przez cały okres leczenia nowotworu).
Ja sama pojęcia nie mam ile w tym prawdy, że Koci Pazur wyciąga ludzi z najgroźniejszych nowotworów. Ale babcia w to uwierzyła, dużo się o tym naczytała i tylko ponaglała nas aby sprawnie to z Peru sprowadzać.
Lekarze babci twierdzą, że to co najmniej cud.
Mój wniosek jaki się wysunął po tej sytuacji jest taki, że chory musi uwierzyć w swoje wyleczenie w oparciu o coś, czemu będzie ufał bo na pewno psychika odkrywa ogromną rolę.
Co do samego Kociego Pazura- jakby była potrzeba, mogę podać źródło z którego myśmy korzystali. O ile się nie mylę , Klinika Leczenia Nowotworów dr. Gersona na Węgrzech też tym kuruje swoich pacjentów ( chyba, że coś pomieszałam; w każdym razie myślę, że taką informację muszą mieć na swojej stronie).
Taniu, tylko choroba mojej przyjaciółki jest jak najbardziej do wyleczenia. To nie jest złośliwy nowotwór i wiem, że jak będzie silna i pozytywnie nastawiona to dużo szybciej dojdzie do siebie. Reakcja była niemal natychmiastowa, od razu na stół, operacja. Przeraża leczenie, chemioterapia... W ogóle chyba samo pojęcie chemioterapii już przeraża...
Ale to bardzo ważne, żeby mieć nastawienie jak Twój znajomy. Bardzo ważne.
To jej to powiedz. Daj jej czas na oswojenie się i powiedz. Każdy z nas umrze. Nie ma powodu robić tego w myślach wcześniej.
Zresztą przypuszczam, że rozmowy w poczekalni z innymi chorymi szybko ją nastroją optymistyczniej.
Moja koleżanka z pracy, mama półrocznego dziecka, moja rówieśnica (miała wtedy 31 lat) wylądowała na onkologii z chłoniakiem.
Pomiędzy zabiegami starała się przychodzić do pracy jak tylko pozwalał na to jej stan (twierdziła, że to ją ratuje - świadomość że jej praca jest potrzebna). Więc i wiedzieliśmy i widzieliśmy co przeżywa (osoba dość extrawertyczna, zawsze łatwo było u niej o łzy nawet podczas kłótni z szefem, więc można sobie wyobrazić jak ciężko było jej to wszystko przechodzić wśród obcych).
Nie wiem który miała stopień natężenia zmian. Nie pamiętam już teraz niestety czy brała chemię. Ale raczej tak, tylko wtedy nie przychodziła do pracy. Peruka itp. Potem radioterapia.
Zmiany się wycofały a przerzuty nie nastąpiły. To było coś fantastycznego.
Po roku zaczęła nieśmiało wierzyć, że jej się udało, że dostała od losu szansę. Że nie osieroci malutkiego dziecka.
Następnie doszła do etapu, gdy zaczęła mówić, że rak to najlepsze co jej się w życiu przytrafiło. Że po onkologii przewartościowała całe swoje życie i postępowanie. Że otworzyły jej się oczy na to co ważne. Że umie teraz cieszyć się wszystkim, każdym drobiazgiem, każdym dniem.
Potem miała etap siwienia ze strachu przed pójściem po wyniki kolejnej kontroli.
Niedawno rozmawiałam z nią pytając jak zniosła poważną operację ginekologiczną zw. z rakiem szyjki macicy. Nie miałam odwagi zapytać, czy to odezwały się przerzuty tamtego nowotworu czy to coś kolejnego.
Spodziewałam się łez przez telefon i rozbicia psychicznego (operacja się udała, ale usunięcie macicy to nie drobiazg).
Ku mojemu zdumieniu była pewna siebie, pozbierana, zadowolona, wręcz radosna! Opowiadała jak się czuła, jak żartowała z lekarzem przed podaniem znieczulenia.
A najważniejsze, jak opowiedziała o młodej załamanej dziewczynie z chłoniakiem, którą spotkała na korytarzu onkologii. Leżały razem kilka dni, i moja koleżanka postawiła sobie za zadanie postawić tamtą psychicznie na nogi. Opowiedziała jej swoją historię, że wyszła, że rak to nie wyrok, że młody organizm, że da się po tym podnieść itp.
Nie mam pojęcia jak miały się te słowa do faktycznego medycznego stanu tamtej dziewczyny. Czy faktycznie miała takie szanse. Ale sądzę że te kilka dni spędzone na oddziale z moją koleżanką mogły być czymś bardzo bardzo ważnym dla tej młodej przerażonej osoby.
U mojego kolegi. Całkiem niedawno. Zaczęło się w styczniu od dziwnych zachowań. Poszedł na badanie. Wykryto w mózgu guza 5 x 6 cm. Operacja, wycinanie. Komplikacja po operacji. Śpiączka, zapalenie płuc, respirator, tracheotomia. Wydawało się , że jest lepiej, ale niestety niedawno kolejne niedotlenienie, znowu śpiączka. Okazało się, że to nowotwór od zatok. Na chemie jest za słaby. Leży w hospicjum i zbiera siły. Niestety cały czas w śpiączce.
Z młodego, pełnego sił chłopaka stał się wrakiem.
Cały czas mam nadzieję, że będzie dobrze.
Cztery lata temu zmarł mój dziadek, który zastępował mi ojca. Zaczęło się od jednego narządu, jak umierał miał już przeżuty praktycznie wszędzie- węzły chłonne, żołądek, płuca, gardło...
Najbardziej boli w tym wszystkim to, że on wiedział wcześniej. Dowiedział się o chorobie ok. września 2008r., kiedy rak był jeszcze operacyjny. My dowiedzieliśmy się w styczniu 2009, kiedy nic się już z tym nie dało zrobić. W marcu zmarł. Była szansa, mógł z tego wyjść, mógł się wyleczyć i żyć jeszcze co najmniej 10-15 lat(miał dopiero 65 lat). A zignorował sprawę. I nikomu w rodzinie nic nie powiedział. Zanim nie było za późno. Do tej pory nie mogę zdzierżyć, że Raja nie pozna dziadka.
Myślę, że propozycja Dempsey jest dobra. Pokazanie takiej osobie, że po chemii da się normalnie żyć i funkcjonować, jest bardzo ważne. Że musi pokonać strach. Dobrze, że ma Ciebie, że próbujesz jej pomóc.
Trzymam kciuki, żeby udało się poprawić jej samopoczucie.
Różnie bywa. Moja przyjaciółka już prawie 20 lat po raku piersi, potem "dół". Druga - jako maturzystka miała raka biodra. Skończyła studia, ma kilkuletniego synka, nadal jeździ, rozkręca własny ośrodek. Mojej mamie się nie udało, siostrze pomóc mógłby tylko cud (ale drugie wnuczę zdążyła poznać, a mogła nie zdążyć). Póki można walczyć o zdrowie, o życie - trzeba walczyć. Każdy dzień jest ważny - dla nas samych i dla bliskich. Póki życia - póty nadziei.
(ale to całe medialne "Rakowi wspak" niemiłosiernie mnie wkurza, na tle jakości usług medycznych, wrr).
Z obserwacji: grupy wsparcia pomiędzy chorymi naprawdę dużo dają dla stanu psychicznego (a i gdzie się leczyć itp. można się dowiedzieć).
Rak jest okropny i strasznie sie go boje.
Moj dziadek 2 lata temu w sylwestra odszedl na raka. Zaczelo sie od krtani i ciaglej chrypki, pozniej przerzuty na pluca i mozg. W szpitalu powiedzieli, ze to juz 86 lat......i oni nie pomoga 😵
Prywatni lekarze, ziola i masa lekow przeciwbolowych.
Najgorsze jest to, ze dziadek nie wiedzial, ze to rak.
Jak przychodzilam do niego to zawsze sie pytal, wnusiu, ja nie wiem dlaczego ja mam ta chrype ciagle.....wychodzilam i wylam 🙁
Zmarl w rok od wykrycia....
Bardzo zaluje, ale nie bylam na pogrzebie, bo 2 stycznia musialam leciec do domu i isc do pracy🙁
Rak to nie wyrok.
Moja mama przeszła ziarnicę złośliwą. Gdy miała trzydzieści parę lat. Mój brat miał wtedy 7, ja raptem roczek.
Dopiero teraz zaczynam dowiadywać się o przebiegu jej choroby. Myślę, że minęło już tyle czasu, że nie sprawia jej aż tak ogromnego bólu na samo wspomnienie a i ja jestem w pełni świadoma powagi tematu. Tym bardziej, że teraz często on wraca, w kontekście nowotworu jej najbliższej przyjaciółki. Został u niej parę tygodni wykryty guz w płucu, następnego dnia była już operowana. Na dniach zaczyna chemioterapię. Zaparła się i mówi, że będzie w formie na ślubie swojej córki, w połowie maja.
Mama trafiła na świetny zespół lekarzy, bardzo pomogli przetrwać okres chemioterapii, który, nie łudźmy się, jest przerażający i pełen cierpienia.
Jednak nastawienie chorego ma ogromną władzę i wpływ na organizm. Moja mama, na ten przykład, mówiła sobie, że idzie na solarium, a nie radioterapię. I tą część leczenia znosiła bardzo dobrze. Z moim tatą chodziła na silvę, uwierzyła, pracowała nad sobą. Mózg ludzki jest jedną wielką zagadką, nie wiadomo, w jakim stopniu sam może sobie(organizmowi) pomóc.
Moja mama. W 2001 roku zachorowała na raka piersi. Pierś została amputowana, wdrożono chemioterapię. Potem, przez kilka lat przedłużona chemia w tabletkach. Wyglądało na to, że całkowicie pożegnała się z rakiem.
Po 10 latach choroba zaatakowała ponownie. Tym razem z przerzutami do węzłów chłonnych. Nowotwór nieoperacyjny, jedyną sensowną terapią jest chemia. W 2011 roku mama przeszła pierwszą serię chemii. Nastąpiła remisja. Następnie co 3 miesiące wykonywała badania kontrolne. Jednak w ubiegłym roku, znów zaczęła się źle czuć. Zmieniła lekarza. Okazało się, że tamten poprzedni,do ku*wy nędzy, przeoczył święcące węzły chłonne na scyntygrafii, twierdząc że to nic istotnego. Szkoda słów...
A to się okazała albo niedoleczona zmiana albo nowy rzut.
Właśnie dzisiaj wzięła ostatni (spośród 6) kurs chemii. Potem badania kontrolne i pytanie- co dalej...Mam nadzieję, że będzie dobrze. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy miało by mojej mamy zabraknąć teraz.
Druga ofiara raka- mój śp. dziadek. Chorował na raka nerki (albo pęcherza- nie pamiętam już) z licznymi przerzutami m.in. do kości i do wątroby przez kilka lat. Lekarze leczyli go jedynie operacyjne, mówiąc, że na chemię jest już za stary (miał 76 lat jak zmarł) Odszedł w 2003 r, dzień przed moimi 11 urodzinami...
Z mojego doświadczenia, w kontakcie z chorymi osobami ważne jest wsparcie oraz wyczucie taktu. Np. moja mama nie lubi rozmawiać o swojej chorobie, więc jej nie wypytuję zbytnio. Zapytam się, jak się czuję i jak wyszły wyniki badań- to oczywiste. Nie ciągnę jednak niepotrzebnie za język.
Ja prawie 2,5 roku temu pochowałam Mamę. Nowotwór żołądka z przerzutami do węzłów chłonnych, płuc, kości, wątroby i prawdopodobnie do mózgu.2,5 roku choroby, 1,5 roku patrzyłam jak umiera z każdym dniem.
Niestety to wszystko tkwi we mnie głęboko, byliśmy bezsilni.
Teraz sama myśl o nowotworze to dla nie horror.Boje sie panicznie
Moja mama wygrala, juz 20 lat odkad, jak to ujal lekarz, 'wygrala zycie'. Zaniedbala wizyty u ginekologa, kilka lat nie byla, zle sie poczula, diagnoza-nowotwor. Bardzo pilnowala, zeby nic a nic sie nie domyslila, jezdzili na radioterapie, jak lezala w szpitalu to mi mowili, ze to dlatego, ze brzuch ja boli. Wiele lat zyla w drzemiacej gleboko w glowie panice. Ja sie dowiedzialam wiele lat pozniej. No i zrozumialam czemu jestem jdynaczka. Teraz mama mocno pilnuje mnie i podkresla na kazdym kroku, ze jestem 'w grupie ryzyka'.
Oboje rodzice mojego taty odeszli bardzo wczesnie na raka wlasnie. Mnie juz nie poznali.
Jak w dzisiejszych czasach wygląda chemioterapia? Pacjent przyjmuje chemię w szpitalu, czy normalnie w domu? Teraz ta chemia chyba też nie jest już tak wyniszczająca organizm jak kiedyś? Pytam, bo widzę, że nie w każdym przypadku wypadają włosy, tzn. wypadają, ale nie na taką potęgę jak kiedyś.
Taki rak/nowotwór to najgorsze, co może spotkać bliską nam osobę...
Moja mama dostawała chemię na oddziale chemioterapii, ale w trybie ambulatoryjnym.
Dwa miesiące temu na raka kości zmarł mój dziadek od strony taty, a w 1997 roku na raka trzustki babcia od strony mamy. W przypadku dziadka od diagnozy do śmierci minęło tylko kilka dni, więc długo się nie męczył, natomiast babcia chorowała przez wiele tygodni. Nawet jej nie pamiętam zbyt dobrze, jestem w stanie odtworzyć tylko jedno wspomnienie z nią związane, ale to chyba nic dziwnego - miałam wtedy 3,5 roku.
O nowotworach słyszę w domu dość często, bo moja mama pracuje w szpitalu onkologicznym. Czasami przychodzi przybita i wspomina na przykład o osobach w moim wieku lub młodszych, które walczą z tą straszną chorobą. Nie ukrywam, że daje to do myślenia - człowiek docenia to, co ma.
A ten wątek bardzo trafił w moje ostatnie przemyślenia. Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że najgorsze co mogłoby mi się w życiu przytrafić to rak u mamy lub taty. Panicznie się boję, że kiedyś przyjadę do domu i dowiem się, że coś jest nie tak... I bardziej boję się tej choroby u nich, niż gdyby u mnie mieli ją wykryć.
Ja wygrałam i mogę tylko napisać, że wspierać jest trudno.
Z perspektywy lat, z dystansu moge napisać ...... że....
Wsparcie jest potrzebne ale takie ciche....żeby chory czuł, że jest w jego życiu ktoś, komu na nim zależy.
Ja potrzebowałam wsparcia i bliskości a jednocześnie nie umiałam jej przyjąć.
To czas zmagania się z własnym strachem. Ba .........przerażeniem,,,,
Słowa - "będzie dobrze" są g..o warte ponieważ na dwoje babka wróżyła.
Te słowa wsparcia są wynikiem lęków wspierającego. Oni wierzą (chcą wierzyć), że naprawdę będzie dobrze.
Chory wie, że nic nie jest pewne. Że może się udać lub nie.
To trudny czas dla wszystkich.
Miałam 27 lat i synka i byłam po rozwodzie. I każdego dnia zastanawiałam się co z nim będzie.
Jakie będzie jego życie beze mnie. Potwornie się bałam. Sama nie wiem czy bardziej o siebie czy o niego.
Nie chciałam rozmawiać o chorobie ponieważ każda rozmowa przywoływała paraliżujący lęk.
Wolałam sie skupić na walce, bo tylko ona dawała nadzieję.
Była wściekłość na los. Żal, że być może trzeba będzie odejść.
Niezgoda wieczorem, rezygnacja rankiem.
I niechęć do rozmowy o tym co się dzieje ze mną i we mnie.
Ja wygrałam i nie ma w tym mojej zasługi. Fart, szczęście, przypadek.
I prawdą jest, że takie zdarzenie w życiu przewartościowuje wszystko. Carpie diem.Carpe diem.....
Minęło wiele lat i dzisiaj z perspektywy czasu myslę sobie, że to dobrze że się zdarzyło.
Jestem kimś innym, zmieniło to mnie, zmieniło się spojrzenie na świat i śmiem twierdzić, że wyszło mi to na dobre.
Stałam się silna psychicznie. Juz wiem, że mam jedno życie i ode mnie zależy co z nim zrobię.
Nie jestem w stanie zapobiec zdarzeniom losowym ale cała reszta należy do mnie.
Moge tylko współczuć ludziom, którzy kochają tych, których dotknęła choroba nowotworowa.
Nie wiadomo co mówić i kiedy mówić. Rozmawiac czy nie rozmawiać.
Najgorsze jest to, że tak naprawdę niewiele można zrobić.
Osoba dotknieta chorobą musi poradzić sobie sama. Pewnie łatwiej sobie poradzić, kiedy ma się obok siebie kogoś, kto odpowie na wyciągniętą po pomoc rękę.
Najczęściej świadomość, że ktoś taki jest - wystarcza.
Cierpienie (piszę o cierpieniu psychicznym) jest ogromne.
Umieranie jest naznaczone samotnością. .........................nawet jeśli wokół są wierni przyjaciele, kochająca rodzina.. ......Kto wie, czy nie jest wtedy jeszcze trudniej.
EDIT
Nie chciałam Was wystraszyć swoja wypowiedzią 😁
Tania pytała jak pomagać i wspomagać więc opisałam własne doświadczenia.
Tu nie ma recepty.
Myślę, że po prostu być i wsłuchać się.
Jeden rozmowy potrzebuje ale bliscy nie chca gadać tylko ratować.
Drugi będzie walczył z sobą "w środku", trzeci sie podda, czwarty do końca nie odpuści żadnej szansy..
Życie ...
Kajula przede wszystkim bądź dla swojej koleżanki. Na prawdę to moim zdaniem najlepszy sposób. Niech ma świadomość, że jest przy niej ktoś o każdej porze dnia i nocy.
szemrana cieszę się, że napisałaś te doświadczenia. Przynajmniej bardziej rozumiem teraz moją mamę, która ukrywała chorobę przede mną i moim bratem. Wiedział tylko tata i babcia. Co nie zmienia nadal faktu, że naprawdę wolałabym to wiedzieć wcześniej, a nie dowiadywać się po 5 latach.
Z chorym trzeba być. Mowienie, że będzie dobrze frustruje i nie pomaga. Wiem coś o tym niestety.
tak to prawda.. nie raz lepiej posiedzieć w milczeniu przy chorej osobie, niż bezsensownie wmawiać, że wszystko się ułoży.
Moja Babcia rok temu umarła. Rak szyjki macicy był prowodyrem nieszczęść, które ją później spotkały. Jej siostra zmarła na to samo.
Renata ma chłoniaka. Wuja zaś ma czerniaka. Jedynie mój tata nie ma na razie nic zdiagnozowanego, odpukać. Wszystkie osoby jakie tu wypisałam były/są od strony mojego ojca.
Od strony mojej mamy na razie cisza...
Dlatego na prawdę warto badać się regularnie.
Dlatego na prawdę warto badać się regularnie.
mam refleksję.
JAK sie badać regularnie??
regularnie można mieć cytologię i mammografię.
a tak co? co pół roku chodzić do lekarza i mówić "dzień dobry, poproszę skierowanie na tomografię całego ciała, bo chcę sprawdzić czy mam raka" ? nie ma szans dostać takiego skierowania! a rak może zjadać człowieka bezobjawowo. a jak wychodzą kwiatki to najczęściej jest już za późno. to jak się badać?! jak wykryć raka we wczesnym stadium, gdy jest bezobjawowy?
Nie wiem , może się mylę, ale można iść na badania krwi czy OB jest w normie .