Historia mojego konia...

to opowiem moją historię.
co prawda konik nie był mój,ale to bardzo,bardzo go kochałam ..
tak więc zaczęłam jeźzić do pewnej,nowej stajni.
tam niestety był tylko jeden konik do jazdy ,ledwo ujeżdzony trzy latek. nazywał się Lotar. był ślicznym,bułanym kucem i straszliwie kochanym. nigdy nie spotkałam się z koniem tak tolerancyjny,tak otwartym na wszystko co nowe. był poprostu przekochany ..
zaczęliśmy wspołpracę. na początku było ciężko - z mojej winy. starałam się,lecz poprostu nie zawsze dawałam radę,wtedy jeździłam tak średnio,bardzo średnio. nie umiałam galopować zresztą.. do tego sprzęt miałyśmy koszmarny. za duże ogłowie,siodło nie dopasowane .. z siodła kompletnie zrezygnowałam,zresztą nie mialo strzemion więc co to za jakaś 'prawdziwa' jazda w siodle. no ale z ogloiwa nie mialam jak zrezygnowac .. po jakimś czasie uprosiłam właściciela ,żeby zmienił mu wędzidło na mniejsze. noi zmienił. ogólnie jeździlo mi sie swietnie. co prawda ja siedziałam jak dupa najgorsza,ale konik był cudowny .. w koncu zaczęlismy wyjezdzac w teren.. kazdy teren pamiętam minutę w minutę. pamiętam nasze scieżki .. wszystko.
raz mnie poniósł,to był dopiero cwał! pamiętam,że wtedy akurat jechałam w siodle,w podwniniętych getrach i butach kompletnie nie na konie. wtedy aż but mi spadł i szukałyśmy go z koleżanką pół godziny. co do poniesienia to wgl nie wiedziałam jak go zatrzymac ,w koncu WBREW sobie szarpęłam za wodze,bo nie mialam innego wyjscia,noi jakoś tam sie zatrzynalismy. pamiętam ze do konca terenu szedł jak baranek. bylo coraz lepiej,wspólne plany na przyszlośc.. a tu nagle wiadomośc : Magda wiesz,Lotara chyba sprzedają. najpierw to we mnie wogóle nie uderzylo. pomysłalam - trudno. lecz po jakimś miesiącu odczułam jak strasznie za nim tęsknię .. do teraz jest to takie dziwne ukłucie w sercu jak o nim myśle, często też jak pomyślę o nim chce mi się płakać. tak wiele z nim przezyalam,byłam taką ciamajgą a on był dla mnie tak wyrozumiały. tego sie nie da opisać. sądzę,że takiego konia spotyka się tylko raz w życiu.  😕
Kilka jedynych wspomnień jakimi są zdjęcia;







madziorkowa konik rzeczywiście uroczy  😀, ale używanie wielkiej litery jest jak najbardziej wskazane  😉.
ja już tak z przyzwyczajenia przez gg.. :kwiatek:
Dobrnęłam w końcu do ostatniej strony wątku. Wzruszające historie, w szczególności ninevet.
No to teraz może opowiem swoje, może być przydługo, bo w sumie są 4 godne opisania.
Ale od początku...
Urodziłam się w 100% końskiej rodzinie, konie były zawsze, więc nie wyobrażałam sobie żeby mogło być inaczej. Dostawałam najpierw kuce od dziadka, potem większe konie, aż na 10-te urodziny tato podarował mi wymarzonego karego odsadka. Doniu był moim oczkiem w głowie, razem dorastaliśmy, sama go zajeżdżałam jak skończył 4 lata, wiele razem przeszliśmy. Przy żadnym koniu nie popełniłam tylu błędów wychowawczych co przy nim, ale on mi to zawsze wybaczał. Wydawał mi się być tym jedynym koniem na całe życie, jednak owo życie chciało inaczej. Po 10 wspaniałych latach razem, kiedy przeprowadził mnie przez egzamin na kurs instruktorski, na skutek poważnego wypadku na padoku doznał wieloodłamowego, otwartego złamania w stawie kolanowym z przemieszczeniem kości i nie było szans na to, że uda się go poskładać. Zapadła decyzja o uśpieniu. A ja co prawda kurs skończyłam, uczyłam jeździć, ale o własnych koniach nawet nie chciałam słyszeć. Później z kolei mnie wypadek wyłączył z jeździectwa na 2 lata. Po rehabilitacji wróciłam do jazdy, jednak nadal nie chciałam własnego konia. W międzyczasie z koni dziadka nie został już ani jeden, dziadek również odszedł z tego świata, a kiedy przyszło nam się rozstać z ostatnim koniem mojego ojca nie został już żaden kopyciak w rodzinie. Dziwne to było, ale jakoś nikt nie poruszał tematu kupna konia. Potem po ciężkiej chorobie zmarł mój ojciec, ostatnia osoba, która czasem wspominała, że może powinnam poszukać godnego następcy Donia. Rękoma i nogami broniłam się przed kupnem konia, nie chciałam o tym słyszeć, śmiertelnie obraziłam się na kumpla który podstępnie zawiózł mnie do stajni żebym obejrzała jednego skoczka na sprzedaż.
I tak mijały lata...
W międzyczasie wróciłam do jednej z zaprzyjaźnionych stajni, jeździłam tam sobie na różnych koniach, głównie na wszystkich "nówkach" które miały zostać wdrożone do pracy w szkółce. Aż któregoś pięknego zimowego dnia pojawił się ON. Brzydki, przeraźliwie chudy, z furią w oczach, elektryczny "niedotyk". Przyjechał tylko do zajeżdżenia i miał zostać sprzedany. Było mi go tak żal, że postanowiłam dopomóc mu odzyskać lepszy wygląd i dokarmiałam na własny rachunek. Codziennie przywoziłam wielkie torby marchwi. Aż nadszedł dzień kiedy wsiadłam na niego po raz pierwszy, zafundował mi wtedy cały niezwykle szeroki wachlarz sztuczek mających na celu wysadzenie mnie z siodła. Jednak kiedy mu się to nie udało, odpuścił. Nawet oczy przybrały inny wyraz. I to był ten moment w którym postanowiłam, że już na zawsze zostanie ze mną. Jeździłam na nim codziennie odkrywając jego niezwykle twórczy umysł. Jeździli też inni, którzy niezmiennie, codziennie, na każdej jednej godzinie z niego spadali. Mnie pozbył się po raz pierwszy na dzień przed umówionym spotkaniem z jego ówczesnym właścicielem. I wtedy leżąc na ziemi wiedziałam już, że to KOŃ MOJEGO ŻYCIA. Kupiłam. Przy okazji dowiedziałam się, że został zakwalifikowany jako przypadek beznadziejny po tym jak podczas prób zaprzęgania połamał 3 bryczki i przy okazji uszkodził sobie staw skokowy. Skończyło się szyciem, po którym bliznę ma do dziś. Przeszliśmy już razem przez wiele trudnych zakrętów. Sponiewierał mnie jak mało jaki koń, ale na przestrzeni lat stał się moim najlepszym przyjacielem i najbardziej oddanym koniem. Wejdzie za mną w ogień - dosłownie, bo przez płonące przeszkody przyszło nam też skakać. Jest ze mną już 3,5 roku i nie żałuję ani jednej chwili z nim spędzonej. Na imię ma Wallenrod i jest typowym koniem jednego jeźdźca. Do dnia dzisiejszego nie toleruje innych ludzi na swoim grzbiecie. Nie musi.

No i tak po kupnie Wallenroda wiodłam sobie z nim szczęśliwe życie, trzymając go w pensjonacie, w którym się poznaliśmy. Półtora roku po jego kupnie, pojechałam z właścicielem stajni, a moim kolegą po dwie kobyły, które on zakupił dla siebie i do szkółki. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że jadę po swojego konia to bym go wyśmiała. Zwłaszcza, że owszem podobała mi się jedna z tych kobył, ale zupełnie nie ta, która koniec końców do mnie trafiła. Ale po kolei. Przywieźliśmy kobyły do stajni, jedna okazała się niezłą złośnicą rzucającą się z zębami na kraty. Charakterna baba, nadpobudliwa, nie potrafiła ustać w miejscu. Miała iść do szkółki jednak zanim jeszcze dobrze dała się do niej wdrożyć to złamała przednią nogę w stawie koronowym. Została zapakowana w gips i zapadł wyrok. Kobyła musi stajnię opuścić, no bo przecież w szkółce nie ma miejsca na konia, który nie zarabia. Lament wśród dzieci pomagających w stajni zaowocował zbiórką pieniędzy na jej wykup. W międzyczasie ja podjęłam decyzję o wydzierżawieniu całej stajni i przeniesieniu się na swoje, żeby Wallenrod miał trawkę. Od słowa do słowa stanęło na tym, że niezależnie od tego ile pieniędzy dzieci zbiorą, ja dołożę resztę i kobyła jedzie z nami. I tym oto sposobem stałam się posiadaczką Arki, wrednej złośnicy, która do tej pory ma swój świat, ale jest przekochana. Półtora roku jest już moja, po złamaniu zostało zgrubienie nad kopytem, ale przy jej dobrym samopoczuciu i braku kulawizny można już nawet pojeździć.

Zatem mieszkałam sobie z moimi dwoma rumakami na pięknej i malowniczej wsi wśród lasów. Razem ze stajnią dostałam w pakiecie 2 konie, przewinęło się trochę pensjonatowych. Mijały miesiące, aż przez myśl przemknęło mi, że brakuje tu kasztana. Po niedługim czasie wprowadził się do pensjonatu jeden rudy, więc byłam już usatysfakcjonowana i sądziłam, że w takim składzie dotrwamy do przyszłego lata. Aż tu któregoś październikowego popołudnia tego roku zadzwonił telefon. Najpierw z pytaniem czy można mój numer podać panu, który ma konia, ale nie może go dłużej trzymać. Zgodziłam się, ciekawa dalszego rozwoju sytuacji. Po chwili zadzwonił ów pan, który okazał się być przesympatycznym człowiekiem. Kupił sobie miesiąc wcześniej kobyłę. Nie miał żadnego doświadczenia w tym temacie i nie przebadał jej przed kupnem. Jeździł dość ostro, kobyła okulała. Wet zdiagnozował szpat. Z racji braku miejsca, pan nie mógł sobie pozwolić na trzymanie konia, którego nie będzie mógł użytkować intensywnie, więc  postanowił znaleźć jej dobry dom. Znalazł. Tym sposobem miesiąc temu trafiła do mnie Kaleta. Piękna kasztanka o mądrych oczach. Szpat w jej przypadku nie wyklucza użytkowania, jednak trzeba pamiętać o długim stępie na początek i na koniec. Pamiętamy 🙂 Kobyłka chodzi prawie codziennie, jeździmy w tereny i ani śladu kulawizny.

A teraz myślę sobie, że brakuje mi jeszcze tylko siwka...
Zobaczymy co do tej historii dopisze nam życie...
No to i ja się pochwalę, a co mi tam 😀 od dzieciaka marzył mi się własny koń, ale rodzice mówili własnemu koniowi stanowcze NIE więc w sumie już pogodziłam się z tym, że nigdy się własnego nie doczekam. dzierżawa - owszem, kupić nie chcieli. pewnego październikowego wieczoru trochę ponad rok temu dostaję wiadomość na gadu od "znajomej" ze stajni, że jeździectwo się jej znudziło, nie ma czasu ani ochoty, koń ją przeraża i mają przez niego jedynie same długi i, że rodzice karzą się konia pozbyć... Pada pytanie "Może znasz kogoś kto by chciał kupić?" obiecuje, że się popytam i schodzę na dół zrobić herbatę. Koń - sześcioletni siwy wariat Sp, nazywany kolejno: mordercą, popaprańcem, po*********ym, gnojem itp. moim zdaniem bardziej skrzywdzony przez człowieka i zaniedbany niż zły. W tereny nie chodzi, chyba, że na dwóch nogach, po placu albo lata w powietrzu albo się wspina albo wywozi galopem. na lonży potrafi atakować osobę lonżującą waląc z zadu prosto w twarz bądź wspinając się i strasząc przednimi kopytami... A ja go znam i pomimo wszystko lubię. Ma przemiłą mordkę, za marchewkę zrobi wszystko i pomimo tego, że nikt się nim nie zajmuje, a jak już to wpina na czarną, przyciąga pysk do klaty, okłada batem i w takim stanie karze skakać jest nadal ufny i kochany.
- Kupilibyście mi konia? - rzucam bardziej żartem do rodziców oglądających jakiś film w tv.
- Już o tym rozmawialiśmy... (tata)
- a jakiego? (mama)
- fajnego (ja)
- a gdzie byś go trzymała? Przecież w X stajni nie chcesz, prawda? A niedaleko nas raczej więcej stajni nie ma. (mama)
- jest. (ja)
- a mają wolne boksy? (mama)
- chyba mają..
- to zadzwoń, jak bedzie wolny to mogę ci go kupić choćby za godzinę 🙂
Boks wolny był, tata zadzwonił do własciciela konia i umowili sie u nas za godzine. Powstał jednak kolejny problem. banki o tej godzinie były nieczynne, w domu sejfu nei trzymamy, a z bankomatu czy portfela takiej kwoty się nie wyciągnie...
Moja mama, chyba sama nie dowierzając całej sytuacji zadzwoniła do babci i pochwaliła się, że własnie konia kupuje. Powstał jeden jedyny problem ze o tej godzinie nie ma skąd kasy wziąć, a ja się uparłam na tamten dzień coby się nie rozmyślili  😁 a babcia stwierdza ze trzyma sobie kase w puszce po kawie na kredensie i zbiera na własny pogrzeb   😵 ale w sumie nie spieszy się jej umierać, więc może nam udzielić szybkiej pożyczki  😂

Tak właśnie Siwy trafił w moje ręce. Na dobrą sprawę po podpisaniu umowy dotarlo do mnie ze nigdy na tym koniu nie siedziałam. Przed podpisaniem umowy zapytałam sie rodzicow czy nei woleleiby najpierw zobaczyc konia ktorego kupują, ale oboje stwierdzili, że to będzie moj darmozjad i wcale im się nie spieszy go oglądać  😵

Mówili mi, że "laik" i "koń morderca" to nie najlepsze rozwiązanie - "daje wam maxymalnie tydzień..." - mówili. Żyjemy razem od ponad roku, i ten "psychopata" przewiózł mnie przez pierwsze zawody, nauczył wielu rzeczy, ani razu nie zrzucił  😀 jeździmy w tereny na oklep na kantarku i jakoś koń nie atakuje już ludzi  🏇 nie zdarzają mu się już raczej barany, dębowanie ani wracanie z lasu dzikim galopem do stajni  😅

I ani trochę nie żałuję jakże pochopnego zakupu  😁
i do dziś nei wiem co im strzeliło do głowy ze nagle tak chętnie kupili mi konia... 🙂

no to tak na zakończenie kilka zdjęć naszedo duetu 🙂
Fioliola   Gdzie nas nogi poniosą ?
08 stycznia 2011 23:39
Mój konik, był koniem sportowym. Kiedy robiłą coś źle bito ją po uszach.  😕 . Po paru latach trafiła do rekreacji w O.R.W. Botoja. Chodziła w niej 4 lata. Z dnia na dzień chudła i jeszcze raz chudła. 12.08.10 r. odkupiłam ją z mamą . Widać jej było każde żeberko, była smutna i nie chciało jej się nic robić. Przyjechał weterynarz , żeby pobrać krew do badania. Okazało się, że ma zapalenie mięśni grzbietowych. Miałą miesiąc wolnego, a przez ten cały czas dostawała paszę Dodsona i witamin od groma  😀 Kiedy skończyło jej się wolne , pierwszy raz na nią wsiadła Sabina 🙂 . Od tamtej pory , jeśli nie chodzi 2 dni ma powera w dupce :P Ostatnio był do niej wet. i powiedział że wygląda jak pączek w maśle :P
Przeczytałam prawie wszytskie historie i bardzo mi się podobały.
Więc opowiem i swoją 🙂
Jeżdżę konno już 8 lat, ale swojego wymarzonego konia dostałam 12 sierpnia 2010 💘
Przez pierwsze 6 lat jeździłam w Pelkiniach i dzierżawiłam tam hucułkę Stellę, a teraz 2 lata już siedzę w Hawłowicach🙂
Przygoda w Hawłowicach zaczęła się od kolejnego dzierżawionego konia siwej klaczy, szlachetna półkrewka, gdyby nie ona na pewno nie byłoby mnie teraz w Hawłowicach i nie kupiłabym nigdy mojego ogra Ostea.
Osteo hodowli Hawłowickiej, jeżdżony przez B.Owczarka. Koń zajeżdżony w dość dziwny sposób (nie żadne ląże itp) tylko założone siodło, czarna wodza i jadą nasi. To wiem tylko z opowieści, ponieważ nie widziałam. Ale na stajni już się pojawiłam przed odejściem pana O, to widziałam, że Osteo cały czas na czarnej, teren, powrót do stajni, wyjście to tylko na ściągnięciu. Koń nie wychodzący na padok przez ok. 1,5 roku. Kiedy odszedł pan O, Osteo został przeznaczony na sprzedaż, najpierw chodziłam obok niego obojęnie jak koło każdego konia na stajni, zawsze tylko Siwa, Siwa. Kiedy Siwą oddałam zaczęłam szukać konia. Dniami i nocami siedziałam w internecie, zjeździłam stajnie na podkarpaciu, a w mojej stajni czekał na mnie Osteo. Najpierw miał go kupić jakiśPan, nie wiem kto wogóle, przestał się odzywaći go w końcu nie kupił. Całe szczęście, Trenerka powiedziała mi, że Osteo jest na sprzedaż. Weszłam do stajni, a że stoi zaraz w pierwszym boksie zaglądnęłam do niego. W bokse stał trochę zestresowany jak weszłam, ale w cale mu się nie dziwiłam, zaczęłam go głaskać itp.  Z każdym dniem przychodziłam do niego częściej, zaczęłam przynosić smakołyki, a on zaczął mi uufać. W między czasie dowiedziałam się , ze ma odparzone kopytka . Nie wychodzenie na wybieg, stanie cąły czas w podkowach wboksie robi swoje. Przestał wychodzić na pastwiska, musiał się podleczyć, dostawał antybiotyki. Nie mogłam go podkuć, po prstu nie było do czego przybić podkowy. Był plan na zakup butów. Ale zanim się je kupiło Osteowi już poprawiły się kopytka i go podkuliśmy. Przed okuciem jak już był trochę podleczony zaczęliśmy chodzić na spacerki, przechodziliśmy przez mostek, dużo oprowadzania i w taki sposób zdobyłam jego zaufanie. Teraz śmigamy sobie w terney, skaczemy przeszkody. Jednym słowem układa się. Jeszcze jak doweidziałam się, ze nie możemy go podkuć to wogóle zwątpiłam, że kiedykolwiek na niego wsiądę (lekkie załamanie). Potrafiłam siedzieć u niego w boksie, kiedy o leżał i płakać mu w grzywę. Całe szczęście wszytsko dobrze się skończyło.
Pierwszy spacerek

Po zakupie

Ponad pół roku ze mną
Może i ja się podzielę, ale to historia bez zakończenia, ciągle trwająca. Mam nadzieję, że dobrze się zakończy...

5 lat temu... Ubłagałam mamę, byśmy wybrały się do stajni na jazdę. Bardzo lubiłam konie. Jako pierwsza w oko wpadła mi wysoka, cała kara klacz. Była cudowna. Wszystko miała piękne. Mijał rok za rokiem, nasza przyjaźń rozkwitała, mimo że była koniem szkółkowym. Zawsze do mnie podchodziła na padoku, cichutko rżała i przytulała się. Moja najlepsza przyjaciółka... Wiedziała rzeczy, o których nie wiedział nikt inny na świecie. Marzyłam, by była tylko moja. By mogłyśmy być na zawsze razem. Rodzice się zastanawiali, ale przyszła 11 letnia dziewczynka, i gdy ja byłam na wakacjach, kupiła ją... Koń kuleje, a ona skacze. Płakałam okropnie. Płaczę do dziś codziennie. Tęsknię za moją przyjaciółką, ale obserwuję tę dziewczynę. Gdy tylko kara będzie na sprzedaż, na pewno ją kupię. A kiedyś będzie. Ta dziewczynka jest taka, że nie będzie trzymała starego konia. Więc jeszcze mamy szansę. Jeżeli tu nie będziemy razem, to gdzieś wyżej...
No to wklejam i ja, co prawda rok temu napisaną historię nie mojej kobyły, ale jestem z nią bardzo związana


Poznałam ją ok. 14 lat temu, gdy stawiałam swoje pierwsze kroki w jeździectwie.
Była siwym konikiem niskiego wzrostu, dlatego wspaniale nadawała się do nauki jazdy konnej, rozchwytywana przez początkujących jeźdźców oraz tych zaawansowanych gdyż świetnie skakała.
Wtedy już była jednym z dwóch najstarszych koni w stajni.
Przez lata ciężko pracowała, czasem nawet po 8godz dziennie by zarobić na garstkę suchego chleba i porcję siana. Czasem klientów było tak wielu, że nie miała chwili na odpoczynek, ani na obiad by zapełnić swój pusty żołądek.
Pracowała na terenie ośrodka, na wyjazdach na Bielskich Błoniach, całymi dniami krążąc w kółko woziła na swym grzbiecie małe dzieci.
W końcu oprócz ciężkiej pracy pod siodłem musiała rodzić źrebaki. Pamiętam jak przed pierwszym kryciem na „dziko” (co w danym miejscu jest na porządku dziennym) ogier tak długo ją gonił, aż w końcu nie uległa. To był okropny widok. Widać było, że nie jest gotowa by wychować źrebaka. Cały czas uciekała, nie miała chwili spokoju by szkubnąć trawy, aż w końcu gdy opadła z sił ogier zabrał to co jak mu się prawem natury „należało”.
Potem był następny źrebak, i kolejny i kolejny.. Rodziła co roku. Zdarzyło się nawet, że porzucała źrebaki. Gdy klacz to robi wiadomym jest, że nie jest gotowa, że nie ma siły by odchować dziecko. Mimo to była zaźrebiana cały czas.
Po latach zasłużonych w szkółce, właściciel sprzedał ją z powodów, których nie chce nawet tutaj pisać, ponieważ jest to dla mnie w ogóle nie zrozumiałe!
Sprzedał ją człowiekowi, który oprowadzał na niej całymi dniami dzieci na jakże znanych Gracji Bielskich Błoniach.
Staruszka będąc jeszcze w szkółce opadała z sił, nogi się pod nią uginały, przewracała się, gdy tylko zmrużyła oczy.
Jej nowy właściciel (a ważył dość sporo) dojeżdżał na niej do Bielska z pobliskiej wsi.
Gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy u tego Pana, ucieszyłam się, że w końcu odnajdzie spokój. Jednak gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam niedopasowany sprzęt, ostre wędzidło z długimi czankami obijające się o zęby, kopyta nie zadbane, zdarte na asfalcie, poranioną skórę przez ugryzienia owadów i Bóg wie co jeszcze. A jednak, cierpienie wciąż trwało.
Pierwszą myślą, jaka mi przyszła do głowy, po otarciu łez, była KUPIĘ JĄ !!
Kupię, jeśli tylko on zechce ją sprzedać !
Niestety moja obecna sytuacja życiowa mi na to nie pozwoliła. Kupno konia to dopiero początek. Konia trzeba utrzymać, o konia trzeba dbać, a co dopiero takiego konia jak Gracula.. trzeba leczyć!
Dlatego poruszyłam niebo i ziemię. Odezwałam się do wszystkich ludzi „kochających” wcześniej staruszkę jeszcze za czasów szkółki. Prawie nikt nie zwrócił na to uwagi.
Więc uderzyłam dalej, do osób z zaprzyjaźnionych fundacji. Niestety koni w potrzebie jest naprawdę wiele i niestety nie wszystkim w danej chwili da się pomóc.
Nie zapomnę dnia (właściwie to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu!) w którym odebrałam telefon od Pani Doroty z Fundacji Przystań Ocalenie. Prawie płakała! Ale to nie były łzy smutku!
„Dorota z Fundacji Terra Spei kupiła siwą staruszkę!” usłyszałam. Nie mogłam uwierzyć ! A tak długo Dorotce suszyłam głowę o Gracji! Dlaczego mi o tym nie powiedziała?!
Po opadnięciu emocji i osuszeniu łez szczęścia skontaktowałam się z Dorotką, która nawet nie wiedziała, że wykupiony „siwy szkielecik” to TA Gracja, o której tyle mówiłam.
Pan, który sprzedał Dorocie Graculę „pozbył” się jej bo przewracała się przy pracy pod siodłem. Wyobraźmy sobie, jak musiała być zmęczona! W jakim stanie musiały być jej nogi!
Gracja to ostatni żyjący koń, który uczył mnie podstaw jeździectwa. Zresztą nie tylko mnie, ale całą masę innych osób.
Niestety czasem mam wrażenie, że tylko ja o niej pamiętam.

Staruszka w nowym domu zyskała nie tylko wielką miłość, wspaniałą opiekę, ale też nowe imiona. Z początku była „Siwym Szkielecikiem”, następnie „Arabką”, ale w końcu przyjęło się „Śnieżka”.
Mimo to, ja nigdy się nie przyzwyczaję chyba do tej zmiany. Śnieżka zawsze pozostanie dla mnie po prostu Graculą.

W dniu przybycia do fundacji:

teraz:
LatentPony   Pretty Little Pony :)
26 kwietnia 2011 07:35
Nasza historia zaczęła się jeszcze zanim się poznaliśmy 🙂 Na obozie konnym, w wakacje 2008 złamałam rękę spadając z kucyka szetlandzkiego  👍 nie mogłam długo jeździć konno, 3 miesiące gipsu i około 7 miesięcy rehabilitacji, aby wszystko było ok. Po skończonym leczeniu okazało się, że sytuacja finansowa w domu nie pozwala mi na kontynuowanie jazdy konnej. Przez ten rok strasznie brakowało mi koni, wiedziałam już że ja CHCĘ jeździć. A chcieć znaczy móc. Szukałam stajni, gdzie mogłabym pracować za jazdy. Uczciwie, naprawdę chciałam aby korzyści z takiego układu były obustronne.
Przyjechałam więc do stajni, porozmawiałam, przyjęli mnie z otwartymi ramionami 🙂 Pomogłam w czerwcu przy dwóch festynach (oprowadzałam dzieci na kucyku) i pod koniec miesiąca przyszłam na swoją pierwszą od roku (zapracowaną) jazdę konną. Po rozdzieleniu koni został tylko jeden - konik polski na którym nikt nie chciał jeździć. Dlaczego? O tym jeszcze nie wiedziałam. Instruktor wsadził mnie na niego. Jechałam jako druga w zastępie (za innym konikiem polskim), w stępie było dobrze, potem było zakłusowanie - zaczęłam delikatnie anglezować, wszystko sobie przypominałam. Przejście do stępa, jakieś ćwiczenia rozluźniające dla jeźdźca. Drugie zakłusowanie. I ŁUP. Pamiętam tylko takie migawki obrazów: ziemia, niebo, kopyta. Koń strzelił klasycznego baranka, ja zrobiłam salto przez szyję i  łeb, upałam na kark i łopatki, a koń przeskoczył nademną i zaczął się ścigać z koniem przed nim 🙂 Tak wyglądała nasza pierwsza jazda. Oczywiście złapałam konia i wsiadłam z powrotem. Do tego koń nie przyjmował kontaktu, w ogóle nie akceptował wędzidła. Przez jego wyciąganie łba miałam obtarcia i bąble pomiędzy wszystkimi palcami (jak nie mogłam już z bólu utrzymać wodzy między małym, a serdecznym, to przekładałam dalej).
Ale jeździłam dalej. Pracowałam, często wynosiłam gnój z boksów (co zajmowało takiej drobnej dziewczynie jak ja cały dzień). I nadal chciałam jeździć. W sumie to całe wakacje przejeździłam praktycznie tylko na tym jednym koniu - dlatego że nikt go nie chciał.
Był mały, krnąbrny i niewychowany.
Oboje sporo się od siebie uczyliśmy. Koń nie umiał podawać nóg, kładł się na człowieka, wyrywał, przewracał się. Nie potrafił chodzić w ręku. Potem dowiedziałam się, że prawdopodobnie też nie był nigdy zajeżdżany. Po prostu przyjął siodło i sio do zastępu. Nie przyjmował wędzidła, nie wiedział, co to łydka, a na bat brykał.
Jeździłam na nim w wakacje i na początku jesieni 2009 roku. Potem instruktor wymyślił sobie, że tego konia trzeba złamać, skoro nadal bryka i nikt nie chce na nim jeździć. Jeździł na nim stajenny, codziennie, przez 7 dni w tygodniu. Potem koń szedł na minimum 3 godziny pod rekreację. A i tak nic to nie dało, bo koń nadal brykał, do tego zaczął wywozić ludzi do boksu, kopać inne konie i przyciskać ludzi do ścian/ogrodzenia.
Wtedy zmieniłam stajnię. Nie pozwalano mi już na nim jeździć, a jeżeli już mogłam na niego wsiąść to po 4 godzinach jazd, kiedy koń nie miał na nic siły. Podziękowałam.
Koniec jesieni, całą zimę i początek wiosny przejeździłam w klubie sportowym pod Warszawą. Finanse pozwalały mi już trenować. Bardzo dużo się wtedy nauczyłam, zostałam wprowadzona w proces wszechstronnego szkolenia jeźdźca i konia. Kładziono olbrzymi nacisk na ujeżdżenie, potem zaczęłam skoki, a to wszystko przeplatane wyjazdami w piękne tereny i wspaniałą atmosferą. Ale ciągle myślałam o tym małym, szarym koniku. Ciągle zastanawiałam się jakie rady dostałabym od trenerów, gdybym w tym momencie jeździła na nim. Będąc w terenie myślałam o tym jak on by się tam zachował. Moje myśli ciągle do niego wracały.
W ferie dostałam smsa od koleżanki z poprzedniej stajni „Lolek został sprzedany”. Naraz naszło mnie stado myśli. Gdzie? Dokąd? Kiedy? Dlaczego? Czy go jeszcze zobaczę?
Zadzwoniłam. Zapytałam się gdzie – odpowiedziała, że za granicę, ale nie wie dokładnie.
Wtedy złapałam się na myśli „sprzedali MOJEGO konia”. Chyba pierwszy raz tak na dobrą sprawę uświadomiłam sobie, że on od zawsze był mój. Nie na papierku. Ale zawsze uważałam go za swojego. Zdecydowałam się pojechać do stajni. Na miejscu, od właścicielki dowiedziałam się prawdy – jeszcze go nie sprzedali. Na razie tylko przyjechał mężczyzna, aby go obejrzeć. Ale prawdą jest, że chcą go sprzedać komukolwiek, bo dla nich jest darmozjadem, nie zarabia na siebie.
Miesiąc później ubłagałam rodzinę. Wszyscy włączyli się w akcję zbierania pieniędzy. Zadzwoniłam do właścicielki i powiedziałam, że go bierzemy. I tak oto w ciągu kilku miesięcy był już tylko mój. Zrezygnowałam z jazd pod Warszawą – teraz liczył się dla mnie tylko Lol i jego ucywilizowanie.
Zmieniliśmy stajnię. Zaczęliśmy pracę z ziemi. Naukę chodzenia w ręku i szacunku do człowieka. Najpierw chodziliśmy tylko na spacery, dałam mu czas, aby zapomniał o jeźdźcu. Potem zaczęliśmy od lonży, zmiany wędzidła, pracy na wypięciu. Dopiero na końcu zaczęłam wsiadać.
Uważam, że ten koń był dla mnie największym nauczycielem. Bo to właśnie on nauczył mnie pokory. Nauczył mnie tego, że porażka jest naturalną koleją rzeczy i tego, że należy się cieszyć z małych sukcesów. Skakałam niemalże pod sufit jak pierwszy raz w życiu minimalnie się zaślinił. Dla niektórych codzienność – dla mnie powód olbrzymiego szczęścia.
Cieszy mnie głupie przejście stęp-kłus-stęp-kłus. Bo wiem ile pracy w to włożyłam.
Obecnie czasami przychodzi do mnie na lonżę 8 letnia dziewczynka (siostra mojego chłopaka). Po brykaniu ani śladu (prawdopodobnie przyczyną brykania był ból zadawany przez wędzidło).

Przepraszam, że się tak rozpisałam, ale nie dało się krócej  Na koniec kilka naszych zdjęć:

Tak się skończyły nasze pierwsze zawody (eliminacja za upadek konia), wtedy jeszcze nie był mój:
http://zapodaj.net/e2f014d8aa14.jpg.html

Za to m.in. został wycofany z rekreacji (tak, popręg był dopięty na maksa):
http://zapodaj.net/417f5850402f.jpg.html

A tak wyglądamy teraz (tzn. tej zimy):
http://zapodaj.net/4b62a8b470d2.jpg.html

Tak teraz pracujemy:
http://zapodaj.net/02860ee9be2e.jpg.html

A tak się bawimy:
http://zapodaj.net/0ad04d2ba0aa.jpg.html
od ZAWSZE marzyłam o koniach, rodzina sie smieje, że pierwsze słowo jakie powiedziałam to nie "mama" czy "tata" tylko "KOŃ" 😉
niestety z kasą było krucho, a w okolicy żadnej stajni, więc na spełnienie marzeń o jeździectwie czekałam baaardzo długo 🙁 dopiero gdy zaczęłam studia moja sytuacja poprawiła się na tyle, że powiedziałam sobie "teraz, albo nigdy" a że miałam już prawko to pojechałam do najbliższej stajni... zaraz po wejsciu do budynku zobaczyłam tylko tego jedynego, wymarzonego konia 😍 skarogniady, duzy wałach, wyglądał jak mustang z dzikiej doliny, cały zmechacony, grzywa w dredach... obiecałam sobie, że kiedyś bede na nim jeździć, niestety w tej stajni zaczyna sie od koników polskich, wiec czekała mnie dłuuga droga do Niego 🙁 ale każdą chwile w stajni spędzałam czyszcząc i miziając mojego pięknego 🙂 pewnego dnia właściciel zażartował, że mi go sprzeda, pomyślałam, że mam miejsce dla konia, mam warunki, może sie uda? następnym razem zagadnęłam właściciela o to, a on do mnie że 4tys i jest mój... załamka, skąd wezmę taką sume? nie spałąm całą noc, myślałam co zrobić, skąd wytrzasnąć pieniadze... na drugi dzień pojechałam do stajni i powiedziałam, że biore Go, tylko czy mógłby poczekać, aż uzbieram kaske... właściciel nie chciał czekać, bo miał za dużo koni WIĘC... bez żadnej umowy przywiózł mi go na swój koszt 2 dni później 😁 a na zapłate miałam pół roku 😅
tak stałam się posiadaczką cudownego konia o imieniu Cykado, który przez pierwsze 3miesiące przyprawił mnie kilkakrotnie o załamanie nerwowe 😀iabeł:  ale niczego nie żałuje, teraz Cykado jest dla mnie sensem mojego życia i nie wstydze sie powiedzieć, że kocham go nad życie 😍 nieraz budzę sie rano i myślę, że mi się śniło, że to niemożliwe, ale patrze przez okno i On tam jest 😀 teraz zawsze każdemu powtarzam, że marzenia się spełniają 😉
Biczowa   tajny agent Bycz, bezczelny Bycz
03 maja 2011 14:53
Historia mojego konia zaczęła się pewnego sierpniowego weekendu roku 2010 kiedy to lekko znudzona siedziałam przed telewizorem zastanawiając się co ze sobą zrobic, rodzice na działce, po pobycie znajomych zdążyłam już posprzątac, dzwoni moja komórka, odbieram a przyjaciółka oznajmia mi że jest koń na klinikach w Lublinie do wzięcia od zaraz za darmo cud miód malina, półroczny źrebak tylko nie widzi na jedno oko i czy biorę. Muszę dodac że to nie pierwszy taki telefon bo znajomi swego czasu namiętnie szukali mi rumaka nie wiedziec czemu informując mnie o każdym jednym koniu do oddania w mojej okolicy 🙂 parokrotnie nawet dałam się skusic i dzwoniłam jednak ostatecznie rezygnowałam. Tym jednak razem postanowiłam się zastanowic, jako że miałam mało czasu najpierw zadzwoniłam do dziadka u którego przez pewien czas miałby stac źrebak a dziadek mój mieszka w malowniczych górach Świętokrzyskich we wsi Jeziorko pozbawionej jakichkolwiek akwenów wodnych posiadającej za to od groma malowniczych terenów 😉. Dziadek się zgodził miał miejsce dla konia, następnie zapytałam rodziców którzy również wyrazili zgodę. Kolejny telefon wykonałam do zaprzyjaźnionego weta jak to jest z koniem niewidzącym na jedno oko.
Jako że koń miał stac w Lublinie na klinikach a znajoma powiedziała żebym tam zadzwoniła wywiedziec się na temat jego stanu zdrowia znalazłam numer i przystąpiłam do czynności na moje szczęście nikt nie odebrał bo zrobiła bym z siebie gigantycznego głupka.
Poprzez kobiecą pocztę pantoflową dostałam numer uwaga do dziewczyny która zadzwoniła do swojej koleżanki która to z kolei poinformowała moją przyjaciółkę o tymże rumaku. Dziewczyna ta podała mi kilka informacji więcej że jest to ogierek że bez odmian że gniady że miał wypadek na wybiegu i rozciął sobie rogówkę, że sympatyczny i że jeśli jestem zdecydowana da mi namiar na weta który bezpośrednio się tym zajmuje. Wciąż przeświadczona że koń jest w Lublinie zadzwoniłam do pani weterynarz która bardzo się ucieszyła że znalazł się ktoś chętny i że koń jest do odebrania w każdej chwili na klinikach we Wrocławiu... taaa musicie wiedziec że geografia Polski nigdy nie była moją mocną stroną a Wrocław brzmiał mi dośc odlegle, jednaka decyzje już podjęłam i jestem uparta oznajmiłam pani weterynarz że potrzebuję trochę czasu na zorganizowanie transportu i jeśli zna kogoś z Wrocławia kto tanio przewiezie mi konia to niech mi da znac.
W ciągu tygodnia zorientowałam się na swoje sposoby że koń poza okiem jest w 100% zdrowy i dzięki pomocy moich przyjaciól zorganizowałam transport, samochodu użyczyła mi przyjaciółka przyczepkę wypożyczyłam na 24 godziny, prowadził chłopak mojej drugiej przyjaciółki i tak razem we czwórkę tydzień po telefonie o koniu o 1 w nocy wyjechaliśmy z Lublina prosto do Wrocławskich klinik.
Na miejscu byliśmy o godzinie 8/9 pani weterynarz przywitała nas słowami "przyjechał cud" i zaprowadziła nas do dużego boksu (Swoją drogą porównując do Lublina to kliniki we Wrocławiu to jest coś, wielkie jasne boksy, nowiutkie korytarze czysto i pachnąco) a w boksie stało takie pachruście małe koślawe, z za długimi nogami chude jak nieszczęście i lewym okiem jak u konia widmo w odcieniu żółto mlecznym 🤔.
Wzrok u źrebaka był nie do uratowania właściciel przywiózł go na kliniki ale po usłyszeniu diagnozy stwierdził że chce go uśpic bo na nic mu ślepy źrebak, zgodził się jednak że jeśli znajdzie się ktoś chętny odda konia znalazłam się ja  😀
stres jaki przeżył młody był gigantyczny w jednej chwili stracił wzrok został oddzielony od matki i znalazł się w zupełnie obcym miejscu, nie chciał jeśc musli a na klinikach mieli tylko to więc wychudł niemiłosiernie, do przyczepki wszedł szybko i spokojnie i tak zaczęła się jego podróż w góry Świętokrzyskie.
Podróż z przygodami zgubiliśmy się parę razy po drodze wiec przejechaliśmy dwa razy obok Częstochowy, zwiedziliśmy przypadkiem Ojcowski park i trafiliśmy na autostradę do Krakowa 😁. U dziadka koń spędził dwa miesiące podczas których wyleczono mu oko. Obecnie koń stoi w najwspanialszym miejscu w którym mogłam go postawic ma wybiegi, kumpli w swoim wieku i spokój odwiedzam go sporadycznie bo na razie jedyne czego mu trzeba to spokój i towarzystwo innych koni. A właściciel stajni chwała niech będzie temu człowiekowi  🙇 dba o niego jak o własnego.
Właściciel konia okazał się bardzo miłym człowiekiem i wysłał mi wszystkie potrzebne dokumenty, obiecał przy tym że w razie kłopotów z opisaniem konia mam się z nim skontaktowac. Właśnie w taki sposób stałam się szczęśliwym nabywcą gniadego KWPNa o wdzięcznym imieniu Playboy nadanym mu przez moje przyjaciółki 😀
Moja historia z Geronimo nie jest może tak barwna jak wasze, nic nie szkodzi, lecz kręci mi się łezka w oku na myśl co mogło się z nim stać.

Geronimo poprzednio miał innych "właścicieli" (został on zabrany na próbę, wpłacona została tylko niewielka część pieniędzy), jako młodzik nawet wygrał jakiś pokaz, nie mam pojęcia jaki. Nie dało się ukryć, że ogier piękny. Lecz właściciel okazał się podłym, bezdusznym i zimnym draniem. Gery zaczął mieć problemy ze zdrowiem, spowodowane wycieńczeniem, złym karmieniem. Więc facet oddał konia w okropny sposób. Kiedy poprzedniego i pełnoprawnego właściciela nie było, koń został wyrzucony na podwórko! Zwierzak ma poranione tylne pęciny i to już nigdy nie zejdzie. Ledwo co ciągnął za sobą nogi. Był już jednym kopytem na tamtym świecie, ale dzięki Bogu wyszedł z tego. Kiedy wystartowałam na nim w moich pierwszych w życiu zawodach, kupcy dowiedzieli się o tym i uznali (po kilku latach od tego incydentu), że może jednak chcą tego konia? lecz koń był już moją własnością. Pewnego dnia podjechał koniowóz, chciano Gerego odebrać z powrotem, bezczelnie. Skończyło się to policją kolejnego dnia. Nie wiem jak ich los potoczył się dalej, ale ja bym zabiła takich ludzi jak oni.

Historia moja i Gerego jest bardzo dziwna, a mianowicie: musiałyśmy się z siostrą przenieść z naszej stajni, za daleko było i rodzice strasznie się bulwersowali. W sumie wiedziałyśmy o istnieniu stajni w naszym mieście, był trener, tyle, że trzeba było mieć swojego konia żeby jeździć w tamtej stajni, był tam jeden taki, piękny, duży... ogier. Rodzice nie znali się na koniach, wiedzieli jedno, ogier - złe bydle. Mimo tego lekarz przyjechał obejrzał, a jego opinię zapamiętam do końca życia: "No jest to ogier, ale charakterem, koń wymarzony dla początkujących". Do tego doszła sytuacja związana z jednym jajem w środku. Jednym słowem - wnętr. Po burzliwych rozmowach kupiłam konia. Na samym początku było okej, koń nie był zbierany, jako początkująca nawet nie wiedziałam, że takie coś istnieje. Kiedy zaczęłam czegoś wymagać, nie było łatwo z pozbieraniem. Znienawidziłam go, nie chciałam do niego przychodzić, bo po co sobie humor takim zwierzakiem psuć? Wielkim błędem było to, że jeździłam sama i bezmyślnie go psułam. Rodzice nie chcieli wydawać kasy na treningi. Siostra miała maturę więc wcale nie jeździła. Więc koń w większości stał. Zaczął uciekać z padoku, albo go niszczył po prostu nudząc się. Pewnego dnia wsiadłam na niego, pamiętam jakby to było wczoraj. Koń roztrenowany, ale nigdy mi nie bryknął. Do tego dnia. Na samym wstępie, weszliśmy na plac i po chwili mnie bardzo szybko zapoznał z piachem. Wtedy ogarnął mnie strach i złość na niego. Zupełnie nie chciałam jeździć, koń znowu stał. W międzyczasie nasunął się inny koń, Rozel Bay, cudowny! i prywatny, kiedy nie było właścicielki dopieszczałam go, czyściłam, kochałam, głaskałam, czasem jeździłam (koń był oddany w trening, a trener pozwalał mi od czasu do czasu) Straszliwie go pokochałam, a Gienka za wszelką cenę chciałam sprzedać, bo sam się nie zbierał, nie skakał tak fajnie i był niechlujny straszliwie. Kilka jazd na Geronimo z trenerem miałam, wmawiał mi, że to serio dobry koń, a ja muszę się tego po prostu nauczyć, lecz ja miałam to gdzieś, uznałam, że cała wina leży po stronie Gerego. Nie jeździłam do momentu przełamania, pomyślałam "może jednak treningi coś zmienią?". Tylko rodzice nie chcieli się zgodzić. Więc w listopadzie oznajmiłam im, że te treningi to będzie taki mój prezent na gwiazdkę, urodziny, imieniny, dzień dziecka.. No i pomogło! Zaczęłam trenować, było cholernie ciężko naprawić to co popsułam w 1,5 roku wożenia dupska w siodle, lecz dzięki trenerowi udało się jakoś ogarnąć ogra, w zimę samo ujeżdżenie po malutkiej hali i nabraliśmy większej elastyczności, zakręty nam bardzo też pomogły. Zaczęłam inaczej patrzyć na Gerego. Choć stało się dla mnie coś strasznego, właścicielka Rozela zabrała go, myślałam, że serce mi pęknie, ale nie miałam na to żadnego wpływu. Znów przyszło to uczucie " sprzedam Gienka i kupie sobie Rozela, ale chwila, z Gienkiem jestem tak długo, nie umiałabym go komuś oddać, ale za Rozelem będę tęsknic cholernie " i byłam w kropce. Roz wyjechał, a ja zostałam z Gerym pracując nadal. Gery był nieco trudniejszy nie był to koń typu samograj, trzeba było się dobrać do jego skórki żeby coś zrobił, nie to co Roz, który wcześniej już długo był trenowany i potrafił bardzo dużo. Pogodziłam się z tym, że rodzice mi Rozelka nie kupią, ale wtedy nagle z dnia na dzień pokochałam strasznie Geronimo. Kiedy widziałam jego postępy, jak się stara, ratuje mnie jak może w każdym skoku, jego pomoc na każdym kroku. Wystarczyły treningi, a koń zaczął na skokach zabierać przody, a nie wyskakiwać w kosmos, a o nóżkach zapominać. Coś niesamowitego. Do tej pory tęsknię za Rozelem, chcę jechać go odwiedzić, przytulic, ale właścicielka nie bardzo jest tym pomysłem zadowolona. Obecnie cieszę się że Gerka został ze mną bo to cudowny zwierzak z sercem do skoków i ambicją. Tak na prawdę to jeździmy razem od kilku miesięcy, tamten zmarnowany czas się wcale nie liczy. Teraz dbam o niego. Stał się moim oczkiem w głowie, nigdy bym nie pomyślała, że tak się ułoży. Czekam również na Rozelka, może wróci? Nie kryję już miłości do jednego i do drugiego. Choć czasem myślę, że gdyby Rozel ze mną by był faworyzowałabym go i zaniedbywała drugiego, mam mętlik w głowie.

Osobnym problem jest moja siostra. Kiedy zaczęło się już z Gerym układać, pojawiła się ona, totalnie bez umiejętności po 1,5 roku przerwy, teraz niszczy go trochę... Niestety, ale jakoś dajemy radę.
To i ja opiszę naszą historię.
Zaczyna się standardowo. Do stajni przyjeżdża nowy koń. Piękna, duża, łaciata kobyła. Moja miłość od pierwszego wejrzenia. Jednak koń uparty, kopiący. Jeździłam w tej stajni już ok.5 lat, ubłagałam o możliwość jazd na niej. W gruncie rzeczy inni nie bardzo chcieli. Na początku nie bardzo nam szło. W sumie 'nie bardzo' to mało powiedziane. Koń robił ze mną co mu się podobało. Do dziś pamiętam pierwszy teren na niej (w ogóle pierwszy jej teren u nas). Jechałam jako ostatnia, po pierwszym galopie wysunęłyśmy się na prowadzenie, bo okazało się, że koń ma problemy z hamulcami. Zatrzymałyśmy się na drzewie. Ale zakochana byłam dalej. Bardzo mi na niej zależało i chciałam żeby była moja. Cały czas w rozmowach z rodzicami poruszałam ten temat. I w końcu ziściło się. Dostałam zielone światło. W tym czasie wypracowałyśmy z łaciatą więź. Chodziła za mną jak piesek, bez problemu podawała nogi, zaczęły się jazdy na oklep. W terenie dalej była ciut nieprzewidywalna, ale podobało mi się to, że cały czas musimy o sobie myśleć.
W międzyczasie zadzwonił do nas wujek. Nie rozmawialiśmy z nimi często, tylko jakieś życzenia na święta, itp. W rozmowie wyszło, że będziemy kupować konia. Wujek wypytał, rozłączył się. Po 15 min zadzwonił raz jeszcze. Okazało się, że ma źrebaka i jeśli tylko chcę to może być mój. I tu dylemat. MOJA klacz, czy źrebak, którego na oczy nie widziałam. On był za darmo, za nią trzeba było zapłacić. W końcu po wielu rozmowach wyszło na to, że mogę mieć oba. Był to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Wszystko było dogadane. Ale chyba miałam za dużo szczęścia na raz. Niestety wyszło tak, że klaczy nie kupiłam. Przepłakałam długie tygodnie za nią. Dalej bardzo tęsknię, i jeśli tylko będę miała taką możliwość to ją kupię.

Pozostał mi źrebak. Zabieraliśmy się, za rozbudowę stajni, mieliśmy postawić boks dla młodego i stanowiska dla krów. I nagle w pewien piątek telefon, że konia musimy zabrać najdalej w niedzielę, bo klacz będzie się źrebić i potrzeba miejsca. Panika. Stajnia nie gotowa, transport, który miałam załatwiony nie da rady, bo facet wyjechał na zawody. Szybko do sąsiada, czy użyczy nam miejsca w swojej starej stajni. Okazało się, że możemy korzystać jeśli chcemy, ale musimy posprzątać. Pomieszczenie było wypełnione po sam sufit drewnem na opał. Gdy się weszło był tylko metr miejsca wokoło. Wynosiłam z siostrą to wszystko do 2 w nocy. Jednocześnie załatwiałam transport. W końcu udało się. Pożyczyliśmy przyczepę, znajomy miał pociągnąć za cenę paliwa. I następna niespodzianka. Z przyczyn ode mnie nie zależnych okazało się, że nie mogę jechać z nimi. A w sumie byłam jedyną osobą, która z załadunkiem koni miała jakieś doświadczenie. W niedzielę rano pojechali. jechali w ciemno. Wiedzieliśmy tylko tyle, że źrebak jest łaciaty (nawet koloru łatek nie wiedzieliśmy), ogier i ma ok. 9 miesięcy. Cały czas się denerwowałam. W końcu zadzwonili, że koń w bukmance i wracają, załadowali bez większego problemu. Pierwszy raz Bandosa zobaczyłam u siostry na naszej-klasie. Jedyne co byłam w stanie z siebie wydobyć to 'wow, on naprawdę jest mój?'. I w ryk. Rano zadzwonił tato. Okazało się, że koń dostał szału, zerwał podłogę w stajni (stał na dylach), nie chce jeść, pić, cały czas kopie, gryzie. Z nerwów nie mogłam spać i jeść. W poniedziałek po południu pojechałam go zobaczyć. Wieczorem przyjechał wet dać mu głupiego jasia, żeby sobie krzywdy nie zrobił. Chciałam brać przyczepę i wieźć go z powrotem. Kilka dni był na lekach uspokajających. Zaczął się do nas przyzwyczajać powolutku. Dał do siebie podchodzić, jednak o dotykaniu okolic głowy mogłam zapomnieć przez dłuuugi czas. Okazał się koniem bardzo charakternym. Albo było tak jak on chce, albo w ogóle. Dorobiłam się imponującej kolekcji siniaków, bo gryzł złośliwie i bardzo mocno. Jak zacisnął zęby, to zgrzytał nimi jeszcze do boku. Tyle tylko, że całkowicie przeszła mu ochota na kopanie. Nigdy się na mnie nogą nie zamachnął. Jednak zaczęły się inne problemy natury wychowawczej. Nie mogłam go dowlec na pastwisko, za każdym razem stawał niezliczoną ilość dębów i rzucał się na mnie i tatę z zębami. Kończyła się moja ilość stalowych nerwów i samozaparcia. Kilka razy byłam blisko dodania gotowej oferty sprzedaży. Miarka się przebrała, gdy pewnego pięknego dnia w drodze na łąkę wywrócił mnie i jego kopyta wylądowały 20 cm od mojej głowy i to tylko dlatego, że w porę zauważył, że pod nim leżę i szarpnął się do boku. Ryczałam w stajni ponad godzinę. Ale ogłoszenia nie byłam w stanie dodać. Stwierdziłam, że sprzedam, dopiero wtedy, gdy inne środki zawiodą. W końcu to był mój wymarzony, wyczekany konik. We wrześniu 2010 roku (dokładnie w dzień moich urodzin  😀iabeł: ) pozbawiliśmy Bandosa jajek. Zaczęły zachodzić zmiany na lepsze. Koń dostał też robotę, na której bardzo mocno się skupiał. W mig łapał wszystko, co byłam w stanie go nauczyć.
W chwili obecnej jesteśmy na etapie kilkuminutowego stępowania z jeźdcem w siodle. Chciałam, żeby obsiadał go ktoś lżejszy niż ja, ale koń nie da do siebie nawet podejść, jeśli wie, że ten ktoś ma zamiar się na niego gramolić ;p w stosunku do mnie nie ma takich obiekcji, ładnie czeka, aż się usadowię i dam sygnał do ruszenia. Ostatnio udało nam się zatrzymywać tylko na dosiad i głos 😉
Zżyliśmy się, świata poza nim nie widzę i w tej chwili jestem bardzo wdzięczna mojemu tacie, który w najgorszym momencie kopnął mnie mocno w tyłek i nie pozwolił się poddać.


Gauchowata   Pretty Little Liars <3
21 maja 2011 14:31
Jeju .... Wy to macie szczęście ... 🙁 Ja rodziców błagam już baaardzo długo ale są nie ugięci i sądzę że moje marzenie się nie spełni (chyba że sama go kupie i będę płaciła za cały sprzęt  utrzymanie itp. co jest wręcz niemożliwe bo jestem z tych co kase wydają w 2h xD ) już pewnie nigdy... Tak więc bardzo spodobaly mi się wasze historie 😉 Piszcie dalej 😀
Tak sobie pomyślałam po przeczytaniu Waszych historii ,że i ja się podziele ,ale historią mojego pierwszego konia który był ze mną niemalże od początku do końca....

Moja historia do krótkich nie należy...

Wszyscy znajomi mówili ,że byliśmy sobie pisani od samego początku ja zaczęłam jeździć mniej więcej w tedy kiedy On przyszedł na świat...
Dwa lata w rekreacji...jazda piątek, świątek...każde wolne od szkoły, każde wakacje, ferie, zielone szkoły itp - zawsze w stajni od rana do wieczora...
Objeździłam większą ilość stajni Krakowskich (na tamte czasy bo teraz ich przybyło sporo :P )
Po długim początku mojego jeździectwa w Polsadzie , trafiłam m.in. do Eweliny w Mogile...tam też zadomowiłam się na dłużej.
Na początku przygody z tą stajnią dostawałam konia rekreanta który bał się własnego cienia 😉 Ruszał się jak mucha w smole,ale był najbardziej odpowiednim koniem dla nowego osobnika w stajni, kiedyś gdy czekałam na Ojca chodziłam od konia do konia i pytałam instruktorke co to ,czyje to itp. Na dłużej zatrzymałam się przy klaczy srokatej, z mojego rocznika, średniego wzrostu, suchej budowy.... Oczywiście usłyszałam,że koń ten nie dla mnie bo to temperamentna baba i nie do jazdy dla laika.... Ale mimo to musiałam wpakować się do boksu i wygłaskać, po kilku kolejnych jazdach na Siwku bojącym się własnego cienia... przyjechałam do stajni, dostałam znowu Siwka do jazdy i na tej jeździe (bardziej zaawansowana rekreacja o dziwo w tedy była niż zawsze...) instruktorka stwierdziła ,że jednak Patryk nie jest koniem dla mnie... poprosiła żebym zsiadła z konia (ja jako mniejsze dziecko nie wiedziałam co źle zrobilam ,że nagle słyszę "złaź z konia" ), podeszła do mnie i kazała poczekać na dziewczynę która miała tylko ubrać toczek...oddałam jej konia i ze zdziwieniem zapytałam O CO CHODZI ,a instruktorka z wielkim uśmiechem na twarzy powiedziała do mnie ,żebym szybko leciała siodłać Magie...w podskokach chyba w 10min osiodłałam konia, przyleciałam na ujeżdżalnię i cała w skowronkach pierwszy raz wsiadłam na moją ukochaną klacz z boksu... Tak zaczęła się moja przygoda z tym koniem, po pewnym czasie, dłuższym zadomowieniu w stajni ... instruktorka wraz ze swoim koniem dwiema osobami prywatnymi z końmi i wypożyczoną na wyjazd Magia planowała wyjazd na wakacje... oczywiście problem polegał na tym,że do Magii i jednej prywatnej klaczy miały opiekunki dojechać w 2 tygodniu więc szybko dostałam propozycje na wyjazd, bez zastanowienia pojechałam....wyjazd do najciekawszych nie należał,ale to już mniejsze znaczenia ma w tej historii , na drugi tydzień wróciłam do Krakowa i miałam jechać do kuzynki... Gdy ojciec zawoził mnie wraz z Matką do kuzynki zaczął intensywnie rozmawiać o zakupie konia... Matka kategorycznie się NIE zgadzała, bo to obowiązek, bo to wielkie koszty itd itd Jednak Ojciec po przekalkulowaniu wydawania kasy miesięcznie na jazdy a na utrzymanie konia stwierdził ,że to pomysł idealny....
Gdy byłam u Kuzynki On pojechał do Właściciela stajni rozmawiać o zakupie konia... Krakowskim tarkiem chcial coś zbić z ceny jednak właściciel uparcie trzymaj się ceny (klacz z pochodzeniem jednostronnym ,lat 12/13... tkająca , z zalatwionymi ścięgnami - cena 4 500zł, dawał 4 000zł i płatność od reki pomimo iż koń był na wyjeździe...) Stanęło na niczym , ojciec chciał przetrzymać właściciela...jednak źle zrobił mówiąc mi "znajdziesz sobie innego", popłakałam kilka dni jednak szybko zaczęłam przeglądać oferty koni w internecie...Ten dzień pamiętam do dziś i nigdy nie zapomnę ponieważ to był najczęśliwszy dzień w moim życiu. Zaznaczam ,że po historii z Magią postanowieniem było zakupienie srokacza i tylko łaciatego.
Jakoś 23-24 sierpnia czyli kilka dni przed moimi urodzinami , wynalazłam ofertę konia :
3 letni , zajeżdzony , wałach ,małopolski, srokaty.
Ojciec z pracy wrócił...odrazu dostał telefon do ręki, w drugą wcisniętą kartke z numerem telefonu i prośbę o zadzwonienie.
Zadzwonił, wszystko pięknie ładnie jednak koń okazał się być :
2 ,3 letnim , ogierem, nie zajeżdzonym , małopolski i srokaty się zgadzało :P
Ojciec zaznaczył ,że koń jest dla dziecka więc ogier odpada , jednak kobieta szybko zaczęła tłumaczyć kastracje, zajeżdzanie , pomoc itp.
Ponieważ koń znajdował się pod Kielcami ,ja przebierałam z nogi na nogę nad głową Ojca umówił się na spotkanie w dniu moich urodzin.
Impreza urodzinowa odwołana została w trybie natychmiastowym bo przecież jadę oglądać konia 😀
26 sierpnia, rano...dziecko jak zawsze spało do min. 10😲0 tak nagle na nogach już o 7 :P
Zrobiłam Tacie kawke, śniadanko ...zaniosłam i.... bezczelnie obudziłam (mieliśmy być w godzinach popołudniowych) , ojciec zjadł,wypił jednak zaczął przeciągać cały wyjazd bo przecież JEST ZA WCZEŚNIE ... jednak po dłuższym nudzeniu go i nie dawaniu mu spokoju postanowił zadzwonić i poinformować ,że będziemy wcześniej....całą drogę powtarzałam jego imię , całą drogę marudziłam ,że trzeba mu będzie kupić to ...tamto...owamto... (podejżewam ,że ojciec miał mnie dosyć już 15-20km za Krakowem :P Ale dzielnie to znosił) Przyjechaliśmy na miejsce...przywitano nas...kawą i herbatą.... Kobieta miła, pytała ile jeżdżę, jak jeżdżę ,czego oczekuje od konia ...takie tam ble ble ble ja już jednak po 10minutach rozmowy nie wytrzymalam i zapytałam gdzie ten konik do cholerki ...
Wyszlismy na zewnątrz ojciec wziął mnie na bok i zapytał "to co jak się spodoba to bierzemy?" nie zdązylam odpowiedzieć, usłyszałam że konisko wyszło, odwróciłam się i.... zapomniałam o całym świecie, był taki czyściutki, taki chudziutki...taki...taki...no po prostu kon moich marzeń....
Ojciec już wiedział ,co miała znaczyć moja reakcja i pomimo proszenia "nie pokazuj ,że Ci się podoba", podeszłam do konia spojrzałam mu prosto w oczy i powiedziałam ze łzami w oczach "będziesz mój do końca..."

Ja tylko umiałam jeździć na koniach , umiałam pielęgnować jednak nikt nigdy nie powiedział mi o końskich chorobach, problemach, wadach... byłam laikiem - mój Ojciec jeszcze większym , wiedział że koń musi miec 4 nogi (nie ważne jakie) , glowe i zad ;P

Właścicielka zaproponowała mi ,że weźmiemy konia na lonże, da mi szybką instrukcje co i jak... ojciec w tedy rozmawiał z jej córką (zawodniczką ujeżdżenia..), po całej "pokazówce" padło pytanie "I jak?" , Ojciec lekko się uśmiechnął ,wzruszył ramionami i powiedział "No właśnie i jak..." ja już miałam swój świat i swojego wymarzonego konia... Nie minęło 5 minut i Tata był już w połowie spisywania umowy (podkreślam ,że umowę pisali ręcznie więc trwało to ok. godziny...) Postanowiliśmy ,że kon zotaje u właścicielki na przygotowanie do pracy w siodle...właścicielka zaproponowala ,ze jest końcówka wakacji i jeśli nie mam innych planów zapraszają do siebie to będziemy wspólnie pracować z koniem...

Ludzie tak mili, tak serdeczni że nikt nigdy by nie przypuszczał,że oszukali nas jak mogli...

Na drugi dzien przyjechałam , znów w miejsce gdzie znalazłam mojego Przyjaciela , spędziłam kilka dni prawie 24/h z Nim...

Przyszedł czas na powrót do Krakowa... rozpoczęcie roku szkolnego ,całą akademie przesiedziałam z telefonem w ręku czekając na smsa "Przyjechał" ... nie doczekałam się takowego...wychodząc ze szkoły zobaczyłam samochód a w nim Ojca poleciałam do niego i pytam co się stało...
"No pakuj się ,pakuj Twój łaciaty siedzi na padoku i nie wejdzie do stajni..."

Usiłowaliśmy gowprowadzić do stajni chyba ze 2 godziny... koń zmienił się całkowicie, zrobił się agresywny, do tego wszystkiego tak jakby w ogóle mnie nie znał... Właściciel jak usłyszał,że nie chciał wejść wydał "wyrok" na mojego konia ,że mamy miesiąc na pozbycie się jaj i zakaz wyprowadzania z boksu... I tak otóż to mój Łaciaty został wałachem, wychodzil bardzo długi czas na padok z kucykami,które to łapały się kolegi ogona i galopowały za nim , od czasu do czasu wygryzając mu dziure w ogonie.....

Po pewnym czasie koń miał iść w ręce instruktorki do zajeżdzania, ja wróciłam do jazdy na Magii w celu podnoszenia swoich umiejętności względem młodego ,surowego, agresywnego wałacha...

Mijały miesiące za miesiącami a codziennie slyszeliśmy co to Faun nowego się nauczył, w końcu basta ! Prośba instruktorkę o pokazanie co koń potrafi ... zmobilizowało ja to do prowadzenia jazd aż do 21 wieczór w zimie :O ... i to udało jej się ściągnąć ludzi którzy już nawet po 2-3lata na koniu nie siedzieli...

Usłyszałam ,że już późno, zimno że ona też chce do domu... jednak nie... nie za to płaciliśmy - wkurzona poszła po lonże, wyprowadziła konia i.... ręce nam opadły a ja buchnęłam płaczem. Mój koń stanął dęba a ona mu jeszcze mówiła "Taaak niuniek dobry konik...." znajoma prosiła ,żeby skończyć tą szopke bo jeszcze się coś stanie... Dziewczyna studiowała na AWFie ...miala swoją klacz na hotelu, baba z mazur 😀 Mająca podejście do koni... Dużo umiejąca... Często jeździła z nami do stajni , zgarnialiśmy ją po drodzę... Prosiliśmy nie raz "Anka pomóż nam" zawsze była ta sama śpiewka...ze nie,że jest instruktor, że ona się nie lubi wcinać...Pewnego dnia...roztopy się już zaczynały jej klacz chodziła z moim łaciatym na padok bo konie się cholernie ze sobą zżyły. Siedzimy w pokoiku, pomagałam Ance w czyszczeniu sprzętu, i tak gadałyśmy, do stajni wpadł kolega i drze się w niebogłosy ,że klacz Anki uciekła z padoku...konie wystane, jeść dostawały.......Poleciałyśmy ją łapać jednak sprowadzając z pól już było coś nie tak , zanim doszłyśmy do stajni koń już ledwo szedł...w międzyczasie przyjechał Ojciec po nas... na stajni jeden wielki płacz, klacz dostała mięśniochwatu, na weta kasy brak i co teraz? Ojciec zadzwonił po weta, Anka płakała że nie ma przy sobie ani grosza...Po wizycie weta trzeba sypnąć pieniążki niestety....I tutaj Ania została postawiona pod ścianą, Ojciec zapłacił nie chciał zwrotu jednak powiedział ,że w zamian za pomoc ma pomóc i nam z koniem. Dzięki Ance zaczęłam na nowo kochać konia który zdążył mnie wystraszyć i do siebie zrazić, dzięki Ance przyjeżdzałam na stajnie i z głową w chmurach szczyciłam się koniem...Dzięki niej pierwszy raz na niego wsiadłam.

Jednak wszystko co pięknie nie trwa wiecznie, koń zaczął kuleć raz na czas, na zmianę pogody, na większy wysiłek.
Miał większe nadgarski więc wezwaliśmy weta. Kazał wziąć na lonże konia (a konik był wytany więc pokazał co potrafi 😉 ) zrobił zdjęcia RTG ... wyniki za 2-3 dni do odbioru...pojechaliśmy po wyniki i usłyszałam diagnozę "Koń miał zmiazdzone nadgarski, teoretycznie nie powinien chodzić nie wiem jakim cudem on się tak rusza zdjęcia a to co w rzeczywistości powiedziałbym dwa różne konie...Może chodzić do końca życia jednak może mu się kiedyś coś pogorzyć i już nie wstanie" Perspektywa piękna...

Pomimo to koń mógł być użytkowany w siodle, nie mógł tylko skakać.

Bawiliśmy się naturalem, wylądowaliśmy na własnych śmieciach gdzie byliśmy dla siebie calym światem, przeżyliśmy tyle wspaniałych chwil...tyle gonitw Hubertusowych ... pomimo iż wszyscy wiedzieli o jego diagnozie nikt nie wierzył w nią gdy ten z pośród 30 koni jako jedyny został do końca gonitwy gdzie lisem był anglik po torach....

I tak nasza Historia trwała do 2008r. , w tym roku zmarł mój Ojciec, na stajni mieliśmy 12 koni , sama z Ciotką nie dałyśmy rady i po dwóch latach wysprzedałyśmy stado, 5 września 2010 r konie zawiozłam do znajomego mojego Ojca (zostałam z 4końmi...) I miało być pięknie...jednak nie było.
Znajomy kazał konie odrobaczyć,a że posiadał swoje prosilam go o odrobaczenie koni w tym samym dniu, że zamówie pasty ,że się rozliczymy...Nieeee...Oczywiście głupia Ja przyjechałam konie odrobaczyłam bo facet zapewniał mnie że zrobił to dzień wcześniej... Jednak konie z dnia na dzień chudły ... pracowałam, nie byłam na stajni codziennie , miałam jednak zapewnienie ,że konie karmić będzie, poić bo przecież 4 w tą czy w tamtą różnicy mu nie robią....Przyjechałam raz na czas i ciągle chudły, doszło między nami do kilku lekkich spięć, kradzieży naszych rzeczy ... Kradzieży kilku pierdół moich koni...zaczęło mnie to przerastać.
Jakoś w listopadzie zaczęłam intensywnie szukać "wlasnych smieci" juz w grudniu podpisałam umowę wymiany mieszkania na dom, znajomy który u nas pracował zrobił boksy dla 4 koni , dopieliśmy wszystko na ostatni guzik i BACH konie zabrałam , odrobaczyłam jeszcze raz, zaczęły jeść ale na prawdę jeść ... zaczęły tyć, grzyb którego miały na sobie zaczął się leczyć bo we wcześniejszych warunkach nic nie pomagało...
Jednak...to było i tak zbyt późno... 14 marca , godzina ok. 7-8 rano, dobijanie się do drzwi, otwieram i słyszę że koń mi zdycha na podwórku ...
Nie wierzyłam w to co słysze, konie zamknięte w boksach, w pomieszczeniu bez możliwości wyjscia?! Wyleciałam , patrzę....
Szybki telefon do weterynarza, jednego...drugiego ... zero obudzilam koleżankę z prośbą o pomoc w wykonaniu telefonu do weta(w nerwach źle wykręcałam numer...) , telefon do Ciotki która w tym dniu zaczynała nową pracę... telefon do narzeczonego,żeby natychmiast wracał z Krakowa.... do znajomego który u nas pracował...Wszyscy postawieni na nogi..... siedziałam przy nim ,patrząc mu głęboko w oczy, głaszcząc po pysiu i powtarzając "będzie dobrze..." weterynarz przyjechał, szybka historia konia, wady zalety itd itd... Próby podnoszenia...kroplówki...kolejne próby podnoszenia, kolejne kroplówki... pytałam czy jest szansa ciągle słyszałam zapewnienia ,że tak bo tragedii nie ma... w tym momencie krwotok... Diagnoza - mięśniochwat.... Kolejna kroplówa... Przyjechał znajomy , zaraz po tym narzeczony pomimo prób naszych i Konia, pomimo ponad godzinnej walki ... Wierzyłam że się uda, przecież nie może odejść , nie teraz nie w tak młodym wieku...
Wszyscy w nerwach... Zdążyłam mocno ściąć się ze znajomym bo nie dochodził to mnie tekskt "To tylko koń, zdaza się , nie rycz ze za koniem...to tylko koń..." Weterynarz rozmawiał z narzeczonym na boku, gdy usłyszeli mniej mile słowa z jego jak i z mojej strony...postanowili nie przedłużać całego dnia.
Znajomy może jechać a ja musze przemyśleć... Przez miłość ogromną do tego konia, nie chciałam by się męczył , dotarło do mnie że nasze wspólne chwile dobiegły mety... Poprosiłam tylko o chwile samotności... Spojrzałam mu prosto w oczy, powiedziałam Przepraszam ... jednak dotrzymałam słowa i byłam z Tobą do końca, dałam całusa w chrapy i poszłam po weterynarza , gdy wracaliśmy i usłyszał mój głos zaczął znowu walczyć i chciał wstać, weterynarz powiedział ze może jednak.... Mimo kolejnych kilku prób... Wiedziałam ,że to koniec ....

[historia nieco skrócona, nie dałam rady juz  😕 😕 😕 ]

Był,jest i do końca życia będzie tym najcudowniejszym koniem jakiego miałam.
Był jedynym prawdziwym przyjacielem ,który zawsze wysłuchał i przytulił jak trzeba było..
I jedynym który rozumiał bez słów co od niego chcę w danym momencie...

Kilka zdjęć z różnych okresów :



Po wielkiej gonitwie z anglikiem... Wraz z zawsze wspierającym nas Ojcem


Był też idealnym nauczycielem dla początkujących i mniej zaawansowanych, ulubieniec dzieci i wszystkich jeżdżących u nas :











Ostatnie jego zdjęcie :







Gauchowata   Pretty Little Liars <3
21 maja 2011 19:01
qniara , Ryczałam jak dziecko czytając to... 😕 Bardzo smutna historia ,nie przeżyła bym chyba ...  Ale dotrzymałaś mu danego słowa ,nigdy go nie opuściłaś ... 😉
Owszem...nigdy i nawet kiedyś jak myślałam o zakończeniu jeździectwa po śmierci Ojca , przysięgałam sobie że oddam go do przydomowej stajni na pastwiska... jednak wsparcie kilku osób nie pozwoliło mi na to ... Ale i tak nie potrafię się pogodzić z tym ,że tak krótko byliśmy razem  😕

Edit: aaa przez to ,że sama ryczałam to pisząc zapomniałam powiedzieć najważniejszego....
Konia mieliśmy oddać właścicielce - z powodu kontuzji , z powodu oszukania... Jednak ,że z koniem Wszyscy się już zżyliśmy postanowiliśmy już przeboleć to Wszystko, pomimo że koń kulał mógł jeździć, przez niego właśnie powstała stajnia...przez niego właśnie z jednego konia zrobiło się nagle więcej...
I mimo iż właścicielka chciała go przyjąć po jakimś 1,5 roku...oddać pieniądze za niego,transport i badania... nie oddałam bo bałam się że jego wyrok będzie oczywisty...

Swoją drogą jego matka jest niemalże identyczna jak on po jego odejściu starałam się ją odnaleźć i kupić jednak na sprzedaż nie jest ...
Gauchowata   Pretty Little Liars <3
21 maja 2011 20:46
Też bym nie oddała tego jedynego konia ... To by było nie fair według konia jak i jego własciciela  🙄
efeemeryda   no fate but what we make.
23 listopada 2011 12:11
Wszystkie Wasze historię są niesamowite  😀
Pomału i ja się zbieram do napisania  😉
kiara   Wczoraj to historia, jutro to tajemnica...
23 listopada 2011 20:09
  Historia ta nieodzownie łączy się z całym moim życiem. Moja Odyseja wywarła ogromny wpływ na cały jego bieg.
Absolutnie nie pochodzę z koniarskiej rodziny i nie miałam żadnego oparcia w bliskich w realizacji pasji jeździeckiej, ba rzucano mi wiele kłód pod nogi, aby kierunek mojego życia przypadkiem nie poszedł w stronę koni. Od 12 roku życia bardzo dużo poświęcałam by móc mieć kontakt z końmi, nie będę się wdawać w szczegóły, ale od tego wieku pracowałam 6 dni w tygodniu po 4 godziny dziennie w wypożyczalni kaset wideo i zbierałam pieniądze na konia. Musiałam się celująco uczyć aby rodzice pozwalali mi godzić pracę z nauką. Po 6 latach, przed maturą uświadomiłam dość brutalnie rodziców, że zdam maturę, dostanę się na studia 650km od domu do Lublina na HKiJ i w wakacje po zdanych egzaminach kupię sobie konia. Konia będę wozić do Lublina na rok akademicki, a na wakacje z powrotem do domu. Nie wyobrażacie sobie jak rodziców zamurowało, tyle że to nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Tak się też stało…
Miałam w planie konia: 3-4 lata, wysoki, wstępnie ujeżdżony, byle nie kasztanowata klacz xx, ale jak ja JĄ zobaczyłam, no dosłownie trafiło we mnie jak grom z jasnego nieba. Pojechałam do stajni jednego z największych znawców koni w Polsce ( nie będę podawać nazwiska, bo to dość kontrowersyjna sprawa), przedstawiono mi konie, a na koniec ją: klacz 157cm, kasztanka z szeroką łysinką, po ojcu xx, 6,5 roku, niby zaczyna pracę z zajeżdżaniem, ja to nawet nie słuchałam co się do mnie mówi, myślałam, że jest taka niepewna, wstydliwa, nieswoja, skromna, że ją oswoję i będzie cud malina dziewczyna. Już sam transport to była droga przez mękę a to dopiero początek!
Gdy jakoś już dotarła do mnie do stajni, specjalnie dla niej przygotowanej, zaczęły się gigantyczne schody- zauważyłam, że klacz tka, jej poprzedni właściciel  „Nic o tym nie wie!”, to kupiłam jej kozę do towarzystwa i jak najwięcej czasu spędzała na dworze. Okazało się, że 6,5 letnia klacz jest totalnie dzika, niezajeżdżona, nie daje się czyścić, dotykać, zdejmować-zakładać kantar, nie chodzi na uwiązie, o lonży można zapomnieć, siodło i ogłowie to totalna czarna magia. Zaczęłam coś próbować z nią zrobić, zaczęła kuleć, wet nie miał rtg, więc czekałam z tym do wyjazdu na studia. Czasem kulała, czasem nie, w międzyczasie wstępnie ją zajeździłam. Pierwszy transport do Lublina trwał 13 godzin na środkach uspokajających. Tam szukałam weta, któryby potrafił postawić trafną diagnozę dlaczego koń czasami kuleje, niestety na klinikach weterynaryjnych nie przyjęto Odi ,gdyż była zbyt pobudliwa i mogłaby zniszczyć sprzęt. Dopiero w grudniu czyli po pół roku od jej kupna przyjechała do Lublina ekipa z Gliwic od dr.Golonki (chwała mu za to!)  Zrobiono jej zestaw zdjęć i czekałam na werdykt. Odpowiedź na nurtujące pytanie otrzymałam telefonicznie kilka dni później:” KOŃ MA CIAŁO OBCE W KOPYCIE!”  Co więcej, na podstawie wykonanych zdjęć nie można było stwierdzić czy da się to operować a jeżeli tak, to czy rehabilitacja potrwa 2miesiace czy znacznie dłużej i czy koń kiedyś będzie normalnie chodził. Następnym krokiem było znalezienie wet, który byłby w stanie zrobić  nadpobudliwcowi takie RTG, które skośnie pokaże umiejscowienie ciała obcego. Wszystko zostało wykonane w lutym, już miałam ją pakować i jechać na operację do Gliwic, bo lubelska klinika wet nie podjęła się operacji a tu spadł taki śnieg, że trzeba było czekać, tydzień później dr Golonka wyjechał do Arabii Saudyjskiej, wrócił 7czerwca. Odi miała operację 9 czerwca rano, rehabilitacja trwała 2-3miesiace, już myślałam, że po problemach, ale niestety nie. Konik do dzisiaj ma wyjątkowe problemy z kopytami i musi być specjalnie traktowana.
Przez cały okres studiów dziennych pracowałam na utrzymanie konia, byłam praktykantką w sklepie ze sprzętem TV, sprzedawczynią w spożywczaku, kelnerką i instruktorem jazdy. Na czwartym roku studiów zaźrebiłam ją i nie przyjechałam na wakacje do domu, lecz pracowałam w Lublinie i opiekowałam się źrebną klaczką. Plan był taki aby w 7miesiącu, czyli już na 5roku wywieźć ją po sesji zimowej do mojej stałej pracy, miałam wcześniej napisać magisterkę i pożegnać się z Lublinem raz na zawsze, niestety los chciał inaczej, miesiąc przed planowanym wyjazdem bardzo poważna kolka spowodowała, ze cała ciąża była zagrożona a transport niemożliwy, musiałam odłożyć wyjazd. Odi urodziła w 332dniu… martwego ogierka, transport ciała źrebaka w bagażniku mojego auta był jednym z gorszych przeżyć  życia. Po tygodniu od porodu wyjechałam, pożegnałam Lublin i nie patrzę w tamtym kierunku. Rok później coś mnie tknęło jak zobaczyłam izabelowatego ogiera, zaźrebiłam klacz dosłownie własnymi rękoma, po pół roku postanowiłam zrezygnować z pracy i po raz kolejny trzeba było konia transportować. Przejechanie 135km po oblodzonej drodze z koniem w ciąży trwało 6godzin – klacz wywaliła się w przyczepie 3razy, w tym raz trzeba było ją wyciągać przez przednie drzwiczki, zakrwawioną i otumanioną sedalinem. Byłam przekonana, że poroni. Na miejscu już czekał wet, żeby ewentualnie przeprowadzić tracheotomię ,ale nic takiego nie miało miejsca. Osobiście 17maja tego roku odbierałam poród zdrowego izabelowatego Orienta w 352dniu ciąży. 
Klacz mam już ponad 7 lat, jest wspaniale ujeżdżoną, piękną klaczą, chlubą stadniny, która wzięła nazwę na jej cześć:” ODYSEJA”
Wiem, że gdyby trafiła w inne ręce, już dawno byłaby kiełbasą, ale teraz po wielu latach wspólnych wzlotów i upadków, znamy się doskonale, współpracujemy bez słów a uczniowie zachwycają się nad jej umiejętnościami.
Będzie ze mną do końca swoich dni, niesamowicie dużo mnie nauczyła… zwłaszcza pokory i tolerancji.
Wszystkie Wasze historie są niesamowite... Czyta się je jak dobrą książkę. Przy niektórych nawet się poryczałam....
fajnie byloby miec taka książeczkę ze zdjęciem kazdego konia i jego historia, wydaną, w lapkach.
Historia niedoszłego kabanosa, który nawet na rzeź się nie nadawał.


Dostałam go do jazdy, jako jednego z paru koni nieprzysposobionych do jady pod klientami w nadmorskim hotelu.
5 letni folblut, po rodzicach torówkach, zad w polu a głowa w chmurach, mniej więcej tak.

Zerowy kontakt na wodzy, bo inaczej koń odpalał wrotki do tyłu, bądź się przewracał, brykał, etc.
Spędzałam z nim czas codziennie, pomimo tego, że na początku obydwoje nie mogliśmy na siebie patrzeć, po paru tygodniach mogłam z nim zrobić wszystko.
Niestety został po tamtym sezonie sprzedany, do innego "ośrodka jeździeckiego", gdzie ponownie brakowało na niego chętnych.

Przyjeżdżałam ja. 250km w jedną stronę, żeby pracą - za spanie i jedzenie móc z nim pobyć przez weekend chociaż.
Wyjechałam na kolejny sezon do pracy w UK, wróciłam, pojechałam we wskazane miejsce gdzie mój luby przebywał.
U handlarza w Kamieniu Pomorskim. Schowany w szopie, pomiędzy "grubasami", osowiały, placki sierści odchodziły przy dotknięciu - nie mam pojęcia od czego 🙁


Poprosiłam o "dłuższy sznurek", dziad dał, chciał mu do pyska łańcuch wepchnąć, ale obyło się bez.
Koledzy dziada-handlarza powlekli się za nami na plac.

Ten sam sztywny ruch, pustka w oczach, za dwa tygodnie miałam po niego być.
Dzwoniłam codziennie, czy nadal jest - był.
Kiedy wchodził na podest do przyczepki, szedł jak na ścięcie.
W domu czekały na nas zastrzyki, kroplówki, etc... Kolki, wlewy, krew z nosa i jego łeb na moich kolanach, kiedy myślałam, że już mu nie pomogę.
Udało się. Dałam radę.

Znalazłam pracę, jedną, drugą na pół etatu, zawaliłam szkołę - ale miałam GO - miłość mojego życia.
Suplementy, kowal, nie raz zdarzało mi się jeździć w kocu, bo czaprak musiałam sprzedać. Owijki szyłam sobie sama.
Było biednie, ale byłam przeszczęśliwa 😅



Książę mojego życia wędrował ze mną tam, gdzie się przeprowadzałam, z faktu pogorszenia mojej sytuacji finansowej, (tak - był to przemyślany zakup 20latki bez czarnych scenariuszy w głowie - ale, jeden mój ukochany koń trafił na rzeź, ten już nie mógł, bo bym sobie nie wybaczyła do końca życia...)



Koniec końców, 3 miesiące szukałam mu domu, ponieważ długi moje rosły, wypłata malała.
Była to najgorsza i za razem najlepsza decyzja w moim życiu.
Neander, bo tak ma na imię, do dziś ma kochający dom, siana pod dostatkiem, a ja prawo pierwokupu, bo nigdy nie wiadomo, jak długo ma pieniądze człowiek, nawet jeśli jest milionerem 😉
ekuss   Töltem przez życie
16 grudnia 2011 19:03
A więc cała historia:
Pojechałam ją obejrzeć,miałam być o 15. Pojechaliśmy z przyczepą towarową,bo rodzice kupowali lodówkę i coś tam... zadzwoniłam,że się spóźnię...godz 15.30 -zapakowaliśmy lodówkę i szybko do stajni-po 5 m auto stanęło...się rozkraczyło-tłok poszedł...dzwonimy do znajomych by jedni przyjechali odholować auto,a drudzy po tą przyczepę...ja zrozpaczona,że konia nie obejrzę-dzwonię do babki...ona,że po mnie wyjedzie,bo to niedaleko...no dobra-znajomi podrzucili mnie na stację benzynową i babka mnie zabrała. Klacz cud miód i orzeszki-od razu stwierdziłam,że ją biorę 😀
Hej🙂
Historia mojego konika może jest powtarzalna na tym forum,ale dla mnie to było coś co zmieniło całkiem moje podejście do życia i nie tylko moje tak jak miałoby się wydawać🙂
Od maluszka jeździłam konno,startowałam w małych zawodach pracowałam w stajni przy koniach za chwilke jazdy na nich i żeby móc choć troszkę spędzic z nimi czasu.To było dla mnie oderwanie się od problematycznego życia jakie miałam jako dziecko 🙁
Tam przy koniach zapominałam o problemach i tym co tak bardzo bolało,niestety moje drogi z końmi rozeszły się gdy zaczełam szkołę średnią,brak czasu i fuul nauki sprawiły że niestarczało czasu na dojazdy.Na własnego konia niebyło mnie stac,a i tak niemiałabym go gdzie trzymać bo mieszkałam na osiedlu małych domków gdzie wielkość działki to 20-30 arów.
Dziś kiedy mam już swoją rodzinę swój dom,a działka to 3h. mogłam sobie pozwolić na zakup konia,ale wciąż coś wypadało.
Pewnego dnia mąż postanowił że spełni moje marzenie i kupimy konia.Niemogłam sama w to uwierzyć,skakałam z radości jak dziecko,płakałam,śmiałam się na zmianę nie byłam w stanie przestać!
Zaczeło się poszukiwanie.
Ogłoszenia w internecie,gazetach itp.
Nagle jest,internet ,ja,i on niewiem dlaczego,ale to on tak jakby do mnie z tego zdjęcia mówił.
Koniec muszę po niego jechać!! To były moje słowa tamtego dnia do męża,a on jak nic powiedział "JEDŹ!!"
I zadzwoniła,odebrała przemiła starsza pani,opisała konika i powiedziała że mogę przyjechać więc nic już nie było trzeba robić Madzia w samochód,bukmanka i dalej w drogę.
Kiedy dojechałam na miejsce to to co zobaczyłam zmroziło mi krew w żyłach,piękny dom,a obok niego budynki gospodarcze.
Orkan stał ze swoją matką niby na łące-trawa była tak przerośnięta że zakrywała konie,leżały tam jakieś druciska i rozwalona siatka ogrodzeniowa.Matka Orkana okropnie kulała na prawą przednią nogę,a kiedy zobaczyłam bliżej w jakim stanie jest Orkaś łzy same naciskały się do oczu🙁Brudny oblepiony rzepami,chudy smutny i te kopyta!!!
Chodził na nich jak na platwormach LEDWO!!
Po chwili rozczuleń złapał mnie taki nerw że myślałam że zabiję,poprostu zabiję!!
Zadzwoniłam po znajomego weta,który w ciągu 20 minut była na miejsu.
Orkaś był niedożywiony,odwodniony,staszliwie zaniedbany,a kopyta wymagały natychmiastowej interwencji hirurga kopyt,ale powiedziałam sobie że niezostawię tak tego i po długich zaognionych dyskusjach wykupiłam Orkasia.
Kiedy wróciłam do domu nie było mi wcale do śmiechu bo bałam się reakcji że kupiłam takiego konia w takim stanie.
Niewiele się pomyliłam,mąż nie była zachwycony,a ja bałam się jutra.
Jednak dzięki poświęceniu,cholernie ciężkiej pracy i miłości jaką obdarzyliśmy Orkasia dziś jest zdrowym,może troszkę za grubiutkim,przekochanym konikiem na którym jeżdża moje córuchny,a nikt nie dawał żadnych szans że to przetrwa.
Dziś moge powiedzieć że WALKA JEST WYGRANA!!,a w naszej stajni pojawiła się  końska koleżanka Klacz SP i wszystko jest cudowne🙂
a co słało sie z jego matką?
a mój koń nie był ani mordercą, ani świrem, ani nie miał iść na rzeź i ogólnie wszystko było z nim ok. Poznałam ją w 2006 roku kiedy miała 4 miesiące, był to akurat jedyny tegoroczny źrebak w stajni, w której zaczynałam współdzierżawę konia. Przez prawie trzy lata ten koń sobie tam był i nic dla mnie nie znaczył, stycznośc miałam z nią jedynie kiedy pijany stajenny niefortunnie podał zastrzyk co skonczyło się stanem zapalnym szyi i trzeba było ją wcierać (miała wtedy jakieś 2 latka) nieźle się z koleżanką nabiedziłyśmy żeby do niej podejść i nie dać się zabić (wiadomo, kon który w sumie człowieka nie ogląda a jak już obejrzał to z igłą... 😉 )  ale udało się. Po skonczonej współdzierżawie zaczełam jezdzić konie w tej stajni, jako najniższy reprezentowany poziom jezdziłam tak zwane odpady, które trzeba było zrobić na tyle, żeby dało się je jakkolwiek sprzedać. Potem wraz z postępem jeździeckim przychodziły konie z większymi możliwościami, pierwsze starty, plany na licencje. Niestety niefart chciał, że za każdym razem kiedy się do licencji zabierałam (dość mozolnie się zabierałam i nie startowałam na łeb na szyję - więc pewnie to było powodem) Kon którego jezdziłam byl sprzedawany/ wywożony w trening/ wywożony na próbę itd. Trzeba było zaczynać od początku z kolejnym popaprańcem 😉 mijał czas, i wiedziałam już, że nie chcę mieć własnego konia bo to za dużo kasy, za duża odpowiedzialność, za duża czasochłonność. W stajni zaczeło się dziać nienajlepiej, więc naoglądałam się wielu kolek, głupich zgonów, kontuzji i innych końskich cierpień. Wiedziałam na 100%, że na własność takiego problemu nie chcę mieć, wystarczyło mi zajmowanie się cudzymi jak swoimi. Któegoś dnia w kolejny trening pojechała kobyła z którą byłam 1,5 roku, która kosztowała mnie masę pracy i serca, przez którą już nigdy nie będę sprawna. I tu zdarzyło się coś dziwnego jak na tamtą stajnię - zabrakło koni. Nie było ani jednej sztuki która by z treningu wróciła, albo była po kontuzji albo jeszcze coś innego, w każdym razie nic do jezdzenia. Został tylko 3latek do zajeżdżenia. Przyuczony juz na lonży, trochę ogarnięty... Byłam przerażona, nigdy nie zajeżdżałam konia, nie pracowałam z aż takim młodziakiem. Ale tak naprawdę nie mialam wyjścia, mogłam wziąć to albo nic. Kiedy poszłam na biegalnię upolować sobie nowe konisko załamałam się. Miało to to conajwyżej 155 w kapeluszu, łeb jak sklep, nogi jak patyki... 🤔 Zawsze jezdziłam wielkokonie i jak zobaczyłam takiego karaczana to już całkiem zwątpiłam. Ale jak juz pisałam, nie miałam wyjścia. Zaczełyśmy robotę, jak nieco załamana, że nie postartuję przez cały rok (  😁 ale się miało priorytety ja cieee)  kon nieco przerażony. Na szczęście kolega mi ją zajeździł, kiedy już poruszała się kłusem bez lonży oddał mi i trafiło mi się kolejne szczęście, że pomogli mi z nią pracować. Strach przed młodziakiem okazał się w tym przypadku zbędny, kobyła uczyła się bardzo szybko, była chętna, miła w pracy. Załamka mi przeszła 😉  Mijały miesiące, w stajni nie było w cale lepiej aż pewne wydarzenia utwierdziły mnie w tym, że nie chcę dłużej tego wszystkiego oglądać i odchodzę.

Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że Tagikonia nie zostawię. Tylko co z tym, że nie chcę miec konia i nie mam na niego pieniędzy? Do tego kwota była nie mała. Ale wiedziałam też, że nie wybaczę sobie jeśli ją tak zostawie i nie będę wiedziala co się z nią dzieje. nie mogłam. Przy pomocy rodziny i przyjaciół a również przy łaskawości właściciela podpisałam umowę na raty. Spłacam do dzisiaj i jeszcze będę spłacać, jest moja półtora roku. Nie żałuję, wszystkie postanowienia poszły w cholerę, wszystkie pieniądze ida w cholere, ale wiem ze nie mogłam inaczej i nawet jeśli się między nami jak to między babami, czasem nie układa, to nie żałuję. Mam nadzieję, że Tagi będzie ze mną do swojej później starości.

Zdarzyło się coś jeszcze. Karaczan jak się okazało, potrafił z siebie sporo wykrzesać i stopniowo się powiększyć, rosnąć skonczyła w wieku 5 lat, osiągając zaszczytne 170cm. Jest łatwa i przyjemna w pracy (z malymi wyjątkami oczywiście jak to baba) ale jak się okazuje tylko dla mnie. Nie zauważałam tego, bo mam ją od zera, i dla mnie jest łatwa, szkoda, że innych tak nie wozi jak mnie, bo chciałabym żeby inni mogli poczuć to co ja. A może jestem tak ślepo zakochana?  😍


Tagikoń tego lata:

kiara, Twoja historia mnie urzekła! ( wiem jak to brzmi, ale tak jest!) Gratulacje za wytrwałośc  :kwiatek:
Marzenia – kiedyś uważałam że to bzdura. Często powtarzałam sobie wiersz napisany przez mojego byłego męża:

Niespełnione marzenie...

Niespełnione marzenie jak kropla deszczu
spływająca po szybie okna
spada na parapet uczuć i odbija się na nim...

Niespełnione marzenie jak wiatr
mający siłę poruszyć tylko jeden liść duszy...

Niespełnione marzenie jak liść
opadający w setki innych, zapomnianych już marzeń...

Niespełnione marzenie jak człowiek
smutny, bo niespełniony...

Lecz kiedy pojawiła się ona, wszystko się zmieniło. Moje życie stało się lepsze i nabrało barw, a jak to się stało?

Jak wszystkim wiadomo w Polsce panuje kryzys gospodarczy i jest problem ze znalezieniem pracy, akurat ja znalazłam się w tej sytuacji. Szukając jakiegokolwiek zarobku znalazłam pracę przy koniach u pewnego gospodarza, do którego codziennie dojeżdżałam ok. 10km. Pod moją opieką znajdowały się 3 urocze konie. Umowa była taka, iż pomagam przy zajeżdżaniu i oczywiście miałam zapłaconą określona sumę z każdego konia. Na początku pracowałam ze srokatą klaczą, ucząc ją wszystkiego od podstaw. Kończąc dzień gospodarz podszedł do mnie i powiedział że w pobliżu jest likwidowana stadnina i sprzedają rasowe konie z dokumentami za bezcen i stwierdził(nie pytając mnie o zgodę) że jedziemy je jutro oglądać, po czym wyszedł nie dając mi dojść do słowa. Wróciłam do domu i skonsultowałam to z mężem po czym stwierdziliśmy, że nie stać nas na taki zakup, lecz pojechać zobaczyć mogę.

Drugiego dnia po skończonej pracy pojechaliśmy do stadniny, gdzie przyjęto nas miło i pokazano konie na sprzedaż. Zainteresowały go źrebięta i od razu wpadła mu w oko skarogniada klacz, która była nadzwyczaj „naładowana energią”, po czym postawił mnie wśród ok. 30 źrebiąt i kazał wybierać. Przed wyborem zapytaliśmy się o cenę, która nie była aż taka wysoka jak sobie wyobrażałam, i po telefonie do męża oraz jego stwierdzeniu „stać nas” zaczęłam wybieranie, co nie było łatwą sprawą, kiedy zaczepia cię spora grupa źrebiąt i masz wrażenie jakby mówiły do ciebie „wybierz mnie!!”

Na początku i jako pierwszy spodobał mi się kasztanowaty ogierek podobny do mojego byłego podopiecznego, lecz nie mogłam go wybrać ponieważ był ogierem, a mój koń  miał w razie problemów miał stać u gospodarza, do czasu kiedy się wybuduje u rodziców na wsi, lub jeżeli uda mi się wcześniej to go informuje i koń od razu jedzie do mnie na wieś. A po drugie z ogiera można zrobić tylko wałaszka, a od klaczy można mieć źrebięta. Tak więc poklepałam rudzielca i z żalem oddalając się od niego szukałam innego konia. Nagle gospodarz odezwał się, iż będzie lepiej jeśli zabierzemy oba konie za jednym razem. Więc ustaliliśmy termin odbioru jego konia i się dostosowałam, dyrektor wskazał mi dwie klaczki które mogą opuścić stadninę danego dnia.

Klacze nie były urodziwe. Były podrapane, gdyż zajmowały ostatnie miejsce w hierarchii, każdy koń je kopał i gryzł a one nic sobie z tego nie robiły, ostatnie jadły owies, gdzie pozostawały same resztki. Tak naprawdę nie miałam ochoty wybrać żadnej z nich, ustałam na środku biegalni i powiedziałam „która pierwsza do mnie podejdzie tą zabieram". Długo nie czekając poczułam na swojej nodze dość mocne szczypnięcie i to była właśnie ona. Nadia bo tak nazwana, ciemnogniada klacz, ze strzałką na głowie i skarpetkami na tylnych nogach. Bardzo spokojna, wręcz osowiała, taki mały osioł. Więc powiedziałam to mój koń. Nie przywiązywałam do tego wagi, ponieważ nie tak wyobrażałam sobie zakup pierwszego konia, a ten koń nie tak miał wyglądać!. 

Dni mijały, a ja pracowałam i pomagałam gospodarzowi przy jego koniach, lecz kiedy nastał dzień wypłaty za pierwszy miesiąc, człowiek ten stawał się nieprzyjemny i robiąc dosłownie łaskę płacił mi za wykonaną pracę. Kiedy zaczęłam pracę z drugim koniem, a także zbliżał się dzień odbioru Nadii gospodarz zachowywał się bardzo podejrzanie. Nasza umowa była taka, iż on zapłaci mi za drugiego konia, a ja z tej kwoty dołoże sobie do zakupu Nadii, gdyż nie miałam innego źródła dochodu. 

Pewnego dnia przyjechałam jak zwykle do pracy i poinformowałam, że udało mi się zrobić ogrodzenia, boks i nie będzie potrzeby, aby mój koń stał u niego. Wszystko było dobrze do następnego dnia. Przychodząc do pracy zostałam zbluzgana, bo według niego umowa taka nie była. Mój koń miał stać u niego itp.a ja miałam robić za parobka!. Zostałam wręcz wygnana z posesji, po dwóch dniach zabrałam swoje rzeczy, i umówiliśmy się co do zapłaty. Lecz gospodarz z tego że bał się rozmawiać przez telefon napisał mi niemiłego sms-a i nasza współpraca się skończyła.  A ja zostałam ze świadomością iż za 3 dni muszę odebrać konia, a nie miałam ani funduszy, ani transportu. Ale dzięki najbliższej rodzinie, udało mi się odebrać konia i dojechać z nim do domu, co nie było łatwe, ponieważ Nadia nie potrafiła nawet chodzić na uwiązie! mimo wcześniejszych zapewnień stajennych. Ogólnie ładowanie konia do przyczepy, a potem prowadzenie,wręcz wnoszenie do stajni było jednym ogromnym stresem dla mnie i dla niej. Polała się krew oczywiście z mojego czoła,gdyż na dzień dobry dostałam od niej kopniaka z przedniej nogi a jak to zrobiła to nie wiem,były łzy szczęścia, strachu, żalu, sama już nie wiem. Kiedy ją zakupywałam miała 7 miesięcy datę 19.09.2009 zapamiętam do końca życia, teraz 8 stycznia 2012 będziemy mieli już 3 latka 🙂

No i nadeszły dni, kiedy się poznawałyśmy(i nadal poznajemy), uczymy się wzajemnych zachowań.
Wcale nie żałuje iż, to akurat ją wybrałam, dostała dobre jedzonko, opiekę oraz dużo miłości ode mnie jak i także od mojej rodziny, i  dopiero teraz widać jaka jest naprawdę piękna, wdzięczna i łagodna. Jest moją perełką.
Po prostu cieszę się, że spełniłam marzenie, że Nadia teraz może spokojnie zjeść owies, nikt jej nie gryzie, ten koń pięknieje w oczach!, a co najważniejsze ona należy do mnie, a ja do niej. Będę robiła wszystko aby było jej ze mną dobrze i obiecałam jej coś i tego dotrzymam, a mianowicie… „będziesz zawsze ze mną, do końca i jeszcze dłużej..”
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się