Super wątek, więc i ja się podczepię.
Oczywiście marzenie o własnym koniu od wczesnego dzieciństwa. Jednak zdanie rodziców nieugięte "nie stać nas na to, to droga zabawa, będziesz miała jak sobie zarobisz i utrzymasz" - choć myślę, że fair i mocno uczące życia i dążenia do celu... ale to inna bajka. Jeździłam początkowo rekreacyjnie to tu to tam, z przerwami. I właśnie podczas jednej z nich byłam u dentystki, która powiedziała mi, że niedaleko naszego domu jest stajnia. Pojechałam tam... jakieś 6 lat temu to było. Zaczęłam jeździć w szkółce, ale mała to była frajda, więc wkrótce wydzierżawiłam klaczkę i zaczęły się pierwsze "poważne" jazdy z "trenerem". Potem zrezygnowałam z tej dzierżawy, bo w stajni zaczęłam dzierżawić klacz dziewczynki, której rodzice kupili konika, a ona sama po 2 miesiącach zabawy zaczęła mieć ważniejsze sprawy na głowie.
To była fajna klacz hanowerska ze zniszczonymi nogami... nota bene teraz wie co się z nią dzieje któraś z forumowiczek :kwtk: Dziewczynka miała wyjechać na rok do Stanów i ja miałam się tym koniem przez rok zajmować. Wszystko było dogadane, choć rodzicie owej wzbudzali we mnie pewne obawy. Okazały się one słuszne, bo jak tylko dziewczę wystawiło walizki za drzwi, w KT pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży konia. Jakoś na początku zimy koń został opędzlowany.
I znowu przerwa od koni... choć myśli wciąż koło nich krążyły. Na wiosnę więc podjechałam do owej stajni w odwiedziny, gdzie właściciel słysząc że szukam konia do dzierżawy dał mi Gratkę, w której było ogłoszenie.
Zadzwoniłam do kobitki i pytam jak się sprawy mają. Ona mówi, że jest to gniada klacz 165 w kłębie, ale już idzie do stajni rekreacyjnej... Ubłagałam ją, żeby mi chociaż pozwoliła ją obejrzeć, bo opis był interesujący.
Pojechałam razem z tatą. Stała bidula sama z psami. Wyskoczyła z boksu i pognała z psami waląc baranki. Mojemu ojcu zaświeciło się oko (bo wiadomo, najfajniejszy koń to taki, który bryka 😉). Postanowiłam pertraktować. Koń wpadł mi w oko... choć nie wiem w sumie co mną kierowało i w najśmielszych snach nie przypuszczałam, jaki skarb mam przed sobą.
Grunt, że się udało. Polinezja za kilka dni była w nowym domu. Dzierżawa rozpoczęta. Klacz wyglądała tak:
Ale coś mi mówiło, że ta właścicielka coś dziwnie kręci jeśli chodzi o kasę, bardzo rzadko przyjeżdża, nie chce się dokładać... Więc za radą forumowiczów napisałam umowę o dzierżawę pod jakimś tam pretekstem. W niej był zapis o prawie pierwokupu z cena jaką wtedy ustaliłyśmy.
W tym czasie zaczęłam już sobie na niej jeździć i ją poznawać. Sama pokazała mi która dyscyplina jej bardziej leży (skoki) i że sprawia jej to frajdę. Trenowałyśmy sobie razem prawie zapominając o istnieniu właścicielki, która u konia pojawiała się mniej więcej raz na pół roku.
Nadszedł dzień, kiedy ja już wiedziałam, że Pola to ten koń - tfu tfu zdrowa (miałam pewność, że do 6 roku życia nie skakała wyżej niż zwalone bale w lesie), bezproblemowa, szybko aklimatyzująca się, normalna, fajna klacza z sercem do skoków, o dobrych gabarytach i określonych możliwościach.
Umowę miałyśmy do końca roku. Minął czas i trzeba było umowę przedłużyć, albo zdecydować się na kupno/sprzedaż. Odpowiedzi nie dostawałam bardzo długo (napisałam sms w styczniu), bo dopiero we wrześniu otrzymałam telefon, że właścicielka zdecydowała się na sprzedaż.
Wkrótce potem właścicielka przyjechała do nas z chlebem suszonym dla klaczy i oznajmiła, że jak najbardziej sprzedaż jest aktualna, ale musi być natychmiastowa. Podała jednak nową cenę, która zwaliła mnie z nóg. Byłam tak zaskoczona całą sprawą, że chciałam to przemyśleć, skonsultować się i wymyślić jakąś linię obrony. Nie miałam już umowy o dzierżawę, więc i nie miałam prawa pierwokupu. Jednak miałam papiery klaczy i byłam w nich jako posiadacz konia. Ale brak umowy to brak też obowiązku płacenia. Skoro chce ode mnie o wiele więcej niż się umawiałyśmy... to niech zapłaci za hotel przez te 9 miesięcy... Myśli kłębiły mi się w głowie do wieczora... kiedy to zadzwonił do mnie właściciel stajni z informacją, że klacz ma 42 stopniową gorączkę, dreszcze i straszną sraczkę.
Wsiadłam z mamą w auto i pojechałyśmy. Właściciel stajni próbował dowiedzieć się co się kobyle stało. Mój wzrok padł na plastikowy worek z suszonym chlebem leżącym obok boksu. Zaglądam, a tam część chleba ok, a część spleśniała. Dzwonię do właścicielki zapytać ile tego chleba dała i czy wyraża zgodę na leczenie tego konia środkiem, który może doprowadzić do śmierci. Oczywiście telefon milczy. Dzwonię kilkanaście razy... nic. Wysyłam sms-y - nic. Musieliśmy działać szybko, więc piszę właścicielowi oświadczenie, że biorę pełną odpowiedzialność za sposób leczenia i nie będę rościć żadnych pretensji do ewentualnego jego wyniku.
Dajemy zastrzyk... konina ok, nie jest uczulona na składnik leku. Powoli koń się uspokaja. Jadę do domu. Mama z nerwów wychyla lufę. Za pół godziny telefon, że koń znowu ma poty i właściciel prosi o przyjazd, bo trzeba przy koniu czuwać. Więc ja na rower i dawaj po ciemku ile sił w nogach. Nocka zarwana.
Rano podjeżdża do stajni właścicielka, cała w skowronkach. Ja nie wytrzymałam. Domyślacie się co jej powiedziałam.
Gdyby nie ja, koń nie byłby leczony. Gdyby nie właściciel, koń mógłby paść. Czy nadal utrzymuje swoją propozycję ceny za konia?!
Rura jej zmiękła. Zgodziła się na starą cenę. Dobijamy targu i podpisujemy umowę kupna/sprzedaży. Koń jest mój! 😅 Boże mój i tylko mój! 😅 💃 🏇 😅 🏇
Tak było ponad rok temu. Od tego czasu koń bardzo się zmienił. Dowiedziałam się w międzyczasie, że mój koń był kiedyś agresywny 😵 i bardzo zaniedbywany przez właścicielkę. Kopała, gryzła i nie pozwalała dotknąć nóg, o kowalu nie wspominając. Już nie mówiąc o tym, że mieszkała kiedyś w szopie.
Koń z szopy wygląda tak:
Nie wiem gdzie jest tamta Pola i nie chcę wiedzieć. Ważne jest co jest teraz i to, że spełniło się moje największe marzenie, choć pewnie dostałam więcej niż spodziewałam się dostać. Mam powód do dumy i ogromnej radości. Codziennie, niezależnie od wszystkiego - mamy siebie. 😍