Pomóc odejść czy walczyć do końca?

ushia   It's a kind o'magic
18 listopada 2009 19:12
No właśnie. Kiedy kończy się ratowanie życia a zaczyna znęcanie nad zwierzęciem?
Jak poznać, kiedy koń chce żyć mimo bólu, a kiedy jest juz zbyt zmęczony?
Czy fakt, ze jestesmy obdarzeni zdolnoscia przewidywania naklada na nas obowiazek podejmowania decycji? Nawet jezeli nie podoba nam sie ona wcale?
Czy jednak nie powinnismy decydowac?
Szczerze? Moim zdaniem w momencie kiedy zaczyna sie bol nie do pokonania, to konczy sie jakakolwiek zdolnosc przewidywania. Jezeli kon cierpi, a my wiemy, ze juz mu nie pomozemy leczeniem, to znaczy ze nadszedl ten czas.

Oczywiscie to tylko moje zdanie. Sama nie wiem, czy bym potrafila, ale z dwojga zlego, wybierajac miedzy cierpieniem konia a moim, wybralabym ulge dla konia..
Z punktu widzenia lekarza - pomóc odejść, ale! tu jest straszne ale! - podejrzewam, że gdyby chodziło o moje zwierzę, to jednak ciągnęłabym o jeden dzień za dużo  🙁

Łatwo się pisze deklaracje, gorzej jest potem. Niechęć do życia w zwierzakach widać strasznie. Naprawdę. Inaczej to wygląda niż tylko sama choroba, która im doskwiera.
Averis   Czarny charakter
18 listopada 2009 19:32
Pomóc odejść- zawsze. Nawet, gdy był to ukochany koń, którego wychowaliśmy od źrebaka...Czasami trzeba podjąć taką  decyzję. Choć nikomu innemu tego nie życzę.
arivle   Rudy to nie kolor, to styl życia!
18 listopada 2009 19:36
Mnie trudno byłoby podjąć taką decysje, szczególnie, że kiedy już bylam o tym zdecydowana, koń zaczął czuć się lepiej. Mimo, że jeszcze jakiś czas temu klaczka umierała na powikłania po ochwatowe, nie chciała jeść, pić, ogólnie żyć. Już chcieliśmy ją uśpić, kiedy odzyskała chęć życia, zaczęła wstwać, jeść. Po tym wydażeniu drugi raz nie podjełabym decyzji o uśpieniu, bałabym się, że jest za wcześnie, ciągle miałabym nadzieję, że koń znowu zachce żyć. Ale nie jestem w stanie w 100% przewidzieć jak bym postąpiła, napewno jest to za poważna decyzja by podejmować ją zbyt pochopnie- z dnia na dzień.
Niestety nie wszystkie konie mogą odejść tak jak by sobie wyśniły. Nie wszystkie niestety mogą w spokoju, bez bólu i cierpienia odejść z tego świata w wieku "30" lat na oblanych słońcem pastwiskach. Często spotykamy się twarzą w twarz z sytuacją kiedy stajemy przed cierpiącym chorym zwierzakiem i musimy podjąć decyzje walczyć czy pomóc odejść. Ciężkie i trudne w opisaniu, a jeszcze cięższe w wykonaniu. Ja osobiście potrzebowałabym wsparcia i cierpliwości ze strony weterynarza. Potrzebowałabym jego opinii o prognozach, o sensie dalszego leczenia, komplikacjach i o tym co dalej? Jak dalej będzie wyglądać życie tego konia? Staram się z całych sił zebrać myśli do kupy i nie mogę, nie potrafię sobie wyobrazić tej chwili... Może i lepiej. Boję się tylko, że również bym ciągnęła to o jeden dzień za dużo - może właśnie po to by mieć pewność, że zrobiłam wszystko, a może w oczekiwaniu na cud..
Averis   Czarny charakter
18 listopada 2009 19:41
Ale czasami trzeba podjąć ją nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę. Np. jak okazało się, że operacja kolki się nie udała -jelita nie chcą podjąć pracy- nastąpiła rozległa martwica- wtedy najlepszą decyzją jest po prostu niewybudzanie z narkozy. A przecież można by wybudzić i czekać czekać, 'bo a nuż się uda'.
Ja 3 lata temu walczyłam o kilka godzin za długo. Bardzo tego żałuję i do dziś nie zapomnę cierpienia mojego poprzedniego konia.
Aczkolwiek i do weterynarza mam duży żal.
Nie chcę robić off topa, więc na tym poprzestanę.

Jestem za tym, żeby nie przedłużać cierpień zwierzaka.
Livia   ...z innego świata
18 listopada 2009 19:51
Wprawdzie o kocie, nie o koniu, ale myślę, że na temat.
W lutym tego roku moja ukochana, 7-miesieczna kotka miała wypadek. Wieczorem ją znalazłam i od razu zawiozłam do weterynarza, który stwierdził, że szanse na przeżycie są bardzo małe, niemal żadne. Tyle że nie wyobrażałam sobie wtedy, w tym szoku, żeby ją od razu uśpić. Postanowilam walczyć... całą noc przy niej przesiedziałam, a nad ranem, u weterynarza, odeszła... Teraz, na spokojnie, pozwoliłabym jej odejść wczesniej, bez całonocnej męczarni, ale wtedy... wtedy wcale o tym nie myślałam...
arivle   Rudy to nie kolor, to styl życia!
18 listopada 2009 19:53
Ale czasami trzeba podjąć ją nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę. Np. jak okazało się, że operacja kolki się nie udała -jelita nie chcą podjąć pracy- nastąpiła rozległa martwica- wtedy najlepszą decyzją jest po prostu niewybudzanie z narkozy. A przecież można by wybudzić i czekać czekać, 'bo a nuż się uda'.


Kiedy koń dostał kolki, trzeba pogodzić się z takim prawdopodobieństwem potoczenia sprawy, ale wtedy nie jest to decyzja z godziny na godzinę a jednak trochę dłuższy okres czasu. Oraz oczywiście wsparce i pomoc (moim zdaniem bardzo wazna też ta psychiczna) weta jest bardzo ważne. Ale tylu ilu ludzi tyle decyzji w danej sytlacji.
Znam taki przypadek który się zdążył nie dawno temu.

Koń nabawił się urazu na padoku. Przyjechał wet zszył ranę. Wdało się zakażenie. Wet zaproponował uśpienie. Właścicielka uparła się żeby otworzyć ranę. Ropa wypłynęła. Koń żyje.

Zawsze jest iskierka nadziei..
Averis   Czarny charakter
18 listopada 2009 20:04

Kiedy koń dostał kolki, trzeba pogodzić się z takim prawdopodobieństwem potoczenia sprawy, ale wtedy nie jest to decyzja z godziny na godzinę a jednak trochę dłuższy okres czasu.

Jak Twój koń zakolkuje, to od razu zakładasz, ze będziesz musiała go uśpić? Decyzja z godziny na godzine nie ma miejsca tylko wtedy, gdy trzymamy konia z objawami kolkowymi kilka dni 'licząc, ze samo przejdzie'- a to już dla mnie podchodzi pod znęcanie się. I naprawdę stan jelit to często loteria- u ans dopiero po otwarciu okazało się, że jest o wiele gorzej, niż wygladało.
To jest bardzo trudna decyzja, mam nadzieję że nie będę musiała jej już nigdy podejmować. Ale jednak jestem raczej za tym aby pomóc odejść niż skazywać zwierzę na niepotrzebny ból.
Usypiałam już swojego ukochanego psa, dwa koty. Boli i zawsze miałam wątpliwości. Ale te zwierzęta naprawdę cierpiały.
Nieprawda- może wszystko trwać godziny.
Mój poprzedni koń dostał strasznej kolki. W terenie. Już sprowadzając go z terenu dzwoniliśmy do weta, bo koń rzucał się po drodze i tarzał co chwila.  Wet natychmiast przyjechał, założył sondę, płukał ciepłą wodą, podał jak twierdził maksymalne dawki leków i pojechał. Była już noc. BYŁA POPRAWA- koń mógł chodzić. Nie rzucał się, tylko chodził w kółko na lonży. Wet powiedział, że gdyby się pogorszyło- to tylko klinika. Jego nie wzywać, bo on już NIC nie da rady zrobić.

Pogorszyło się po około 1 godzinie, ale to natychmiast tak, że koń znów się rzucał. Potem już tylko leżał. Nie było szans wpakować go do przyczepy. Nie było szans na dowiezienie do kliniki oddalonej o 120 kilosów. Padł w męczarniach.
Mam żal do siebie, że nie zadzwoniłam po weta by konia uśpił. I do weta, że mnie nie uprzedził, że można uśpić. Bo że nie może zostawić leków usypiających, to rozumiem.
Ale mógł przyjechać i podać nie wiem.... potrójne dawki p/bólowych. Niechby padł bez bólu. Byłam głupia dupa i sobie tego nigdy nie daruję.
Cała akcja rozegrała się w przeciągu 5-6 godzin.
Więcej już nigdy nie pozwolę by jakikolwiek mój zwierzak tak cierpiał. Koń leżał z nienaturalnie wywiniętymi tylnymi nogami na boki( wyglądało jakby je miał wyłamane), jego głowę trzymałam na kolanach. I płakałam. Głównie z bezsilności. Głupia dupa. Zamiast uśpić. Nigdy więcej.
Mnie zawsze zastanawiało, jak to z tym usypianiem jest.

Bo jak człowiek jest w ciężkim stanie, to nawet jakby miał 0,000000001% szans na przeżycie, to wszyscy walczą do ostatniej chwili. A jak ze zwierzątkiem coś nie teges, to sorry Winnetou, zastrzyk i do widzenia. Rozumiem sytuację, kiedy koń cierpi i na 200% wiadomo, że umrze, ale czasami decyzja o uśpienu  moim zdaniem jest zbyt szybka.

Ja byłam świadkiem bardzo przykrego zdarzenia. Klacz umierała. Była zimna, drżała. Podejrzewam, że miała świadomośc, że to już koniec. Ale mimo to, mimo, ze nie miała w ogóle siły stac, wstawała. Jednak, gdy tylko wstała, od razu się przewracała. I tak w kółko. Bardzo chciała życ. Robiła wszystko, aby się udało.  Właściciel nie chciał dac za wygraną, chciał walczyc do końca, darł się do weta, żeby coś robił... Niestety... bezskutecznie.
To, co wtedy widziałam do dziś pojawia się w moich koszmarach.
Wiem, że OT ale tunrida, bardzo Ci współczuję, aż mi się coś ścisnęło jak przeczytałam...
Burza- nie opisałam wszystkiego co się wtedy wydarzyło. Nie chcę tego opisywać. Ale mój mąż, dorosły mężczyzna, który koni nie lubi, stał i ryczał jak bóbr patrząc na te męczarnie. Chyba wszyscy płakaliśmy.
I nie mogę się pogodzić z tym, że wet powiedział, że "nie dzwonić, bo nic więcej nie poda. Podał maksymalne dawki".
Kurde...w ludzi pakuje się morfinę na maksa. Nawet jeśliby mieli odpłynąć w ostatnich minutach. Godna śmierć to śmierć bez bólu!! I uważam, że tyczy się to również zwierząt !
ushia   It's a kind o'magic
18 listopada 2009 21:01
ikarina, nie do konca tak, przeciez co chwile wybuchaja dyskusje o eutanazji

znasz jakies przypadki pochopnie podjetej decyzji o uspieniu?
bo ja czytajac historie dziewczyn widze raczej decyzje podjete zbyt pozno/nie podjete
i zal z tego powodu - ze zwierzeta cierpialy niepotrzebnie
zreszta kwestia "potrzebnie" - czlowiek potrafi nadac swojemu cierpieniu sens
zwierze nie
czlowieka nie mozemy uspic
zwierze tak

Uwazasz, ze nie lepiej byloby podac tej klaczy zastrzyk? Zeby nie umierala przerazona?

Zdaje sobie sprawe, ze ocenianie post factum jest latwe - bo juz wiemy jaki byl koniec i jaka decyzja bylaby lepsza.  Ale wlasnie dlatego zalozylam ten watek - zeby sprobowac sobie odpowiedziec na pytanie, czy warto walczyc do konca? Czy wolno nam brac na siebie odpowiedzialnosc, czy musismy brac na siebie odpowiedzialnosc.
Czy jezeli wiem ze kon za miesiac, moze dwa bedzie przechodzil to samo, to zakonczyc jego zycie, czy jednak te pare tygodni, byc moze we wzglednie dobrym samopoczuciu, jest warte kolejnego ataku?
Ech... nie o koniu, ale o psie. Teraz patrzac z perspektywy czasu, wiem, ze byla to sluszna decyzja.
Wylew do mozgu, ktory nie zabil tak do konca. Cierpial. Przezylby jeszcze pare dni, bo podstawowe narzady jeszcze jakos funkcjonowaly, zamieraly stopniowo. Decyzja zapadla. Zasnal z glowa na moich kolanach.
😕 Plakalam kilka dni, ale wiedzialam, ze tak trzeba bylo postapic.  😕
ja znam przypadek konia, który maił dwie operacje na kolkę -weci wyjmowali mu wnętrzności i wkładali na chybił trafił, bo nie wierzyli, że koń sie wybudzi. Nie usypiali go w trakcie operacji tylko dlatego, że jeden z weterynarzy twierdził, ze jest jego i nie da go uśpić. Koń żyje i normalnie funkcjonuje.

drugi przypadek - źreb po ukąszeniu kleszcza- sparaliżowało mu tylną nogę, ogólnie było marnie. Podczas jednej z wizyt weta zaczął słaniać się na nogach i walić głową w ogrodzenie. Wet chciał uśpić, nie pozwolilimy i źreb jest teraz dorosłym, zdrowym koniem
Jeśli chodzi o ludzi, to powiem Wam, że pozwala się człowiekowi godnie umrzeć w przypadkach nie rokujących najmniejszych szans na wyleczenie. Nie pakuje się w nieskończoność rur przedłużając agonię, nie podłącza kolejnych pomp, respiratorów.  Niepotrzebne przedłużanie ludzkiego cierpienia jest błędem. Wiadomo, że jeśli jest jakaś szansa na poprawę, to się leczy i robi co tylko jest możliwe.
Ale są przypadki, kiedy zgon jest tylko kwestią czasu i wówczas nie przedłuża się ludzkiej agonii. I nie ma to nic wspólnego z eutanazją. I spokojnie- nie ma to też nic wspólnego z zaniechaniem pomocy, wtedy kiedy ta pomoc jest potrzebna. 🙂
Człowiek ma prawo do godnej śmierci. Godna śmierć to śmierć bez bólu, śmierć w obecności bliskich osób.



tunrida współczuję,znam ten ból, w tym roku, 4 dni po wyźrebieniu padła u mnie klacz pociągowa,wcześniej ją ratowaliśmy,ale nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy,ze dojdzie do najgorszego. Pozostawiła nam źrebaczka,zaczęło sie karminie Małego co 2 godziny,miał wiele ran na ciele,ale jakos wykaraskał sie z nich. Po około miesiącu był z niego fajniutki i wesoły źrebaczek. Niestety  zachorował na grypę, później zapalenie płuc, co 2-3 dni gościł u niego wet. i co najgorsze prawie nic mu nie pomagało, zastrzyki zbijały na kilka godzin temperaturę, a później znowu gorączka,musieliśmy mu pomagać przy wstawaniu, bo sam nie miał siły a na domiar złego bardzo mało pił mleka....zaczęła mu sie zbierać jakaś dziwna wydzielina w stawach, trzeba było rozcinać nogi żeby wypłynęła,robić opatrunki, masować... Maluch strasznie cierpiał, wspomniałam mamie,że może lepiej dla niego by było gdybyśmy go uspili,hmm....dostałam mały ochrzan za to,że mówię takie rzeczy.

Maluszek wyzdrowiał, ma sie całkiem dobrze, widać na nim skutki choroby,a ja żałuję,że w ogóle cos takiego powiedziałam.
A oto nasz mały Księciunio  😀
Ja musiałam uśpić kilkudniowego źrebaka. Nie chciał jeść i nie mogłam patrzeć jak z głodu jest coraz słabszy. I tak by umarł śmiercią głodową, a tak przynajmniej się nie męczył tyle. Ale mimo że nie zążyłam sie z nim zżyć to i tak było mi bardzo przykro.
Na pewno decyzja o uśpieniu nie jest łatwa.
busch   Mad god's blessing.
18 listopada 2009 21:17
A co z fundacjami, które ratują konie skazane na cierpienie do końca życia?
Czy warto za wszelką cenę ratować konia, który potem będzie musiał się męczyć ze swoimi deformacjami /sprawiającymi mu ból/ do końca życia?
christine   zawodnikowanie reaktywacja. on the go.
18 listopada 2009 21:23
może też nie koń, ale...mój kot który dożył pięknego wieku 15lat. człowiek zdążył się trochę przyzwyczaić. i z dużego, pięknego kocura zaczął dosyć szybko tracić na wadze i nie chciał jeść do tego. zrobiłyśmy mu zęby- krótka poprawa ale nie na długo. pani wet zrobiła USG okazało się, że guz w jelicie w miejscu nieoperacyjnym. podała mu sterydy. okazało się, że nie działają. uśpiłam. myślę, że we w miarę odpowiednim momencie raczej bólu nie odczuwał i po brzuchu się dawał głaskać tylko jakiś taki zgaszony był i smutny. a przy końcu był bardzo kochany, bardziej niż zwykle. chyba po prostu "wiedział".
ushia, kiedyś usłyszałam opinię (od renomowanego weta - ale na szczęście nie w Polsce), że gdyby nie mógł znaleźc odpowiedniego kupca na jego konia, to wolałby go uśpic... i wiele osób, o zgrozo, przyznało mu rację.

Podałam ten przykład, gdyż wiele ludzi bawi się życiem niewinnych zwierząt. Coś w zwierzęciu jest niewygodne, nie takie, jak byśmy chcięli, wymaga drogiego leczenia - więc trzeba uśpic. A jakby tak trochę powalczyc, to dałoby się uratowac.

Żeby nie było - nie jestem przeciwniczką eutanazji. Ale w stytuacjach, kiedy wiadomo, że zwierzę przeżywa męki i nie da się z tym nic zrobic.
repka Nie można było podać kroplówkę? Tak zrobiłam z kotem który umierał już śmiercią głodową i przeżył.

Ja do dzisiaj mam wyrzuty sumienia że pozwoliłam uśpić źrebaka mojej kobyły. Wtedy nie była jeszcze moja. Urodziła bliźniaki, jeden urodził sie martwy a drugi nie wstawał, miał przykurcze więc właściciel uśpił bo stwierdził że nic z niego nie będzie. A Ja mam wyrzuty że nie podjęłam się ratunku, próby..nigdy tego sobie nie wybaczę.
trzynastka   In love with the ordinary
18 listopada 2009 21:40
A co z fundacjami, które ratują konie skazane na cierpienie do końca życia?
Czy warto za wszelką cenę ratować konia, który potem będzie musiał się męczyć ze swoimi deformacjami /sprawiającymi mu ból/ do końca życia?



Widziałam klacz która miała dosyć.
Uratowana przez fundacje, ochwat na 4 łapy, każdy krok sprawiał jej ból. Stala w takiej pozycji w jakiej ją człowiek zostawił.  W oczach było widać, że ma dosyć. Skazana na 15 minutowe spacerki w ręku które odbywały się na zasadzie jeden pcha- drugi ciągnie. Każdy krok był dramatem. Ale fundacja uratowała, konia trzeba trzymać/leczyć.

[/quote]

Widziałam klacz która miała dosyć.
Uratowana przez fundacje, ochwat na 4 łapy, każdy krok sprawiał jej ból. Stala w takiej pozycji w jakiej ją człowiek zostawił.  W oczach było widać, że ma dosyć. Skazana na 15 minutowe spacerki w ręku które odbywały się na zasadzie jeden pcha- drugi ciągnie. Każdy krok był dramatem. Ale fundacja uratowała, konia trzeba trzymać/leczyć.
[/quote]

Taki koń to duże wyzwanie,  gdyby moją klacz spotkało takie nieszczęście wolałabym ja uśpić niż patrzeć jak się męczy
To może i opowiem sytuację moją, mojego psa i moich rodziców. Nasz ukochany i nieodżałowany pies od początku był kupą rasowego nieszczęścia. Wspominam o tym, że był rasowy, bo jak powszechnie wiadomo takie psy są bardziej podatne na choroby niż poczciwe kundelki. Pies ten co najmniej trzy razy w naszym i jego życiu miał być poddany operacji (rak, zwyrodnienie kolan, rak) i przynajmniej dwa razy usypiany. Za każdym razem walczyliśmy do końca, bez względu na koszty, bo pies był silnym, wesołym kompanem który nic sobie ze swojej historii chorobowej nie robił.

Dożył bardzo sędziwego wieku jak na boksera, ale to my - a w zasadzie ja - zadecydowałam, kiedy powiedzieć dość.

Falco został uśpiony w tym roku w wieku 12lat. Zanim zmusiłam rodziców do podjęcia tego kroku w wieku lat 11 przeszedł kolejna operację usunięcia raka dziąseł (tkz nadziąślaków), potem już w 12 roku życia przeszedł jeszcze jedną. Voltowi weci pewnie pukają się w czoło: w takim wieku?! Tak starego psa? Jednak każdy kto go widział, widział w nim silnego i wesołego psa, moi rodzice aż za dużą wiarę w nim pokładali. Okazało się, że druga operacja pomogła tylko na kilka miesięcy. Cała klinika odmówiła moim rodzicom trzeciej operacji w ciągu niespełna 12 miesiący na 12letnim psie. I za to im dziękuje. Mnie nie słuchali...

Falco w pewnym momencie przestał jeść bo każdy posiłek kończył się rozkrwawieniem dziąseł, picie sprawiało mu ból. Nie mógł szczekać, coraz więcej leżał, po prostu gasł.

Powiedziałam rodzicom, że nie rozumiem jak mogą skazywać psa na takie męczarnie, padło wiele gorzkich słów: o to, że chce się pozbyć problemu, że pies stał się nie wygodny, że nie chce o niego walczyć. A mi wydawało się, że walczę o niego jak nigdy... w końcu ojciec wybuchł i wykrzyczał mi: A CO GDYBY TO BYŁ CZARDASZ?!

Zamurowało mnie, wykręciłam telefon do weterynarza i na oczach ojca umówiłam domową wizytę na za dwa dni. Wyobraziłam sobie, że to jest Czardasz: nie mogący jeść, pić, stać... leżący i cierpiący ogromne męki. Powiedziałam ojcu, że gdyby to był Czardasz to dawno by został uśpiony bo w życiu, ale to w życiu nie naraziłabym go na takie cierpienie, tym bardziej na dwie z góry przegrane operacje. I choćbym miała umrzeć z żalu, to do końca trzymałabym jego łeb na kolanach bo jestem przekonana że to jedyne słuszne wyjście.

Za dwa dni trzymałam łeb Falco na kolanach do samego końca. I choć myślałam że umrę z żalu, śmiałam się przez łzy bo pies do końca mruczał jak kotek (a może jak to bokser) i merdał ogonem. I nie cierpiał a odszedł w spokoju i domowym cieple.

Przepraszam, że się tak rozpisałam, ale człowiek jest odpowiedzialny za to co oswoił. Odpowiedzialny jest za jego dobre życie ale i godną, możliwe bezbolesną śmierć. Przynajmniej ja czuje, że jestem im to winna. Obym Czardaszowi w przyszłości mogła zaoferować choć tyle: bezbolesną śmierć w poczuciu bezpieczeństwa... choćby przez uśpienie go w porę a nie walkę za wszelką cenę.
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się