Kim jestem i co robię...

Wpadłam na pomysł wątku, w którym każdy z nas, kto będzie chciał, będzie mógł napisać co w życiu robi - czy pracuje i gdzie, co robił wcześniej, czy i czego się uczył itd...
Dla wielu może być to fajny przykład na to jak dorośli voltowicze ułożyli sobie życie z końmi, albo i bez nich 😉 jakie podejmowali wybory, czy wyemigrowali, jak zarabiają i czy są z tego zadowoleni... oczywiście, tylko dla chętnych, każdy może odkryć tyle, ile wydaje mu się potrzebne i bezpieczne.
🙂
Fajny pomysł. Ja może napiszę o sobie później, bo trochę tego będzie. Niech ktoś inny zacznie. 😀
Fajny temat 🙂 Idę na pierwszy ogień 😉

Od dzieciństwa marzyłam aby zostać w przyszłości lekarzem weterynarii i instruktorem jazdy konnej.
Z lenistwa i braku zapału zostałam jednak sprzedawcą/handlowcem (choć kurs instruktorski również zrobiłam).
Pracowałam w wielu miejscach. bardzo często zmieniam prace, ponieważ nie potrafię męczyć się kiedy coś mi nie pasuje.

Pierwsza moja praca to stajenny/instruktor/jeździec w prywatnej stajni/gospodarstwie (zarobiłam m.in. na komputer i prawo jazdy A+B).
Następnie sklep z obuwiem i galanterią skórzaną (tam zarobiłam pieniądze na mojego konia).
Później był ciucholand Szmizjerka, gdzie wytrzymałam 2,5 roku- dla mnie to naprawdę długi okres w jednym miejscu.
Stamtąd trafiłam w końcu do upragnionej weterynarii, gdzie pracowałam jako asystentka lekarza (nie posiadam wykształcenia w tym kierunku)- była to bardzo ciekawa praca. Oprócz sprzątania i przygotowywania narzędzi, brałam czynny udział w zabiegach- nawet wierciłam w psich kościach wiertarką  👍.
Stamtąd odeszłam bo znowu coś nie pasowało (choć sama praca niezwykle satysfakcjonowała) i trafiłam do Stadniny Koni w Janowie Podlaskim, gdzie zaznałam nowych doświadczeń jako jeździec wyścigowy  🏇
Częste niebezpieczne sytuacje i kontuzje zmusiły mnie do zakończenia tejże wesołej przygody, którą wspominam z radością 🙂
Z braku laku i konieczności, trafiłam znowu do ciucholandu- Kupciuszek tym razem, jednak długo to nie trwało, bo zaszłam w upragnioną ciążę, a poza tym właśnie firma jest w upadłości.
W międzyczasie pracowałam dorywczo w kilku miejscach (także na drugim końcu Polski, gdzie mnie ładnie raz wykiwano) jako instruktor jazdy konnej.
Nauka jazdy konnej wychowanków domu dziecka, dała mi nowe spojrzenie na świat.

Nie wiem co przyniesie los następnym razem, ale zapewne miłe niespodzianki 😉
Nie wiem też co chciałabym robić na tą chwilę. Chyba czas spróbować czegoś nowego 😉
Tristia,  a może coś więcej poza gruntem zawodowym opowiesz o sobie?

fajny wątek! jestem bardzo ciekawa "kim są" mordki z awatarów i co robią poza końmi 🙂
Isabelle- Napiszę później, jak pozbieram myśli 😉
A teraz chętnie poczytam co inni opowiedzą 🙂
Też mogę o sobie napisać, tak żeby zachęcić młodszą część forum do robienia tgo, na co mają ochotę (w ramach rozumu oczywiście).

No więc: Jako dziecko chciałam zawsze iść na wetę i zajmować się końmi, do czasu jak z wiekiem nie dotarło do mnie, że skoro ja ściągam weterynarza o 4 rano do chorego konia, to na pewno mnie też tak będą ściągać... Rodzice baardzo pchali mnie na prawo, potem, jak się okazało, że z liczeniem spoko, ale zdanie ledwie sklecam, motywowali mnie do pójścia na medycynę. W wieku lat 18tu to jest jednak poważna decyzja- jak się ma w głowie pstro to trudno zdecydować, że chce się codziennie odpowiadać za ludzkie życie. No i stanęło na tym, że dostałam się na medycynę a nie poszłam... bo dla jaj, rok wcześniej, bo tak jest rekrutacja, złożyłam papiery na studia w Anglii- na kierunek podobny do farmacji (w PL nie istnieje), ale typowo nastawiony pod przemysł farmaceutyczny.
I tak zamiast iść na medycynę do Gdańska, czy Krakowa, wylądowałam w Londynie. Efekt taki, że zapieprz na studiach miałam niesamowity, byłam wiecznie spłukana, bo koszty życia tu są wysokie, ale nie zamieniłabym studiów w Londynie na żadne inne miasto- impreza do rana w Fabric, a potem prosto na wykłady, zarąbiści ludzie z różnych dziwnych miejsc na świecie, zupełnie inny świat, a w zasadzie zamiast mocno zamkniętej Polski cały świat, tylko w pigułce, do tego malutki wydział, gdzie wszyscy się znali i podejście do studenta było bardzo przyjazne, chociaż i bardzo wymagające. Maratony 24h w bibliotece w czasie sesji z przerwą w domu na prysznic, a potem po 3 tygodniach spania po 2h na dobę prosto z ostatniego egzaminu szliśmy całą bandą do pubu, a stamtąd do klubu.... Super czasy, super miasto, nie da się nudzić (tylko trzeba umiar znać, bo polać studia jest łatwo, a drugich terminów nie ma...).
Potem wkręciło mi się, że może zamiast iść do firmy zostanę na uczelni i będę robić badania naukowe. Pracę licencjacka robiłam w zajebistym laboratorium i bardzo chciałam (i szefostwo też chciało), żebym została w nim na doktorat. Tylko, że zanim oni ogarnęli fundusze, ja zdążyłam dostać dwa miejsca na dr w Oxfordzie i jedno z nich zaakceptować. Potem szef fundusze dla mnie dostał, więc oczywiście Oxford spławiłam- jak możecie się domyślać, ku uciesze mojej rodziny.  😁 Wszyscy, którzy o tym wiedzą dalej myślą, że jestem totalnym debilem. A mi tam po prostu nie pasowało (z przyczyn zawodowych i nie tylko) i tyle.
Efekt jest taki, że 3 z 4 lat dr już minęły, siedzę sobe w Londku, mam zarąbistą ekipę przyjaciół, pracuję niestety dużo, ciężko i za małą kasę - ogólnie nie polecam nikomu pchać się na studia doktoranckie 😉 I nie polecam mimo, że szefostwo mam naprawdę spoko a i atmosferę w pracy fajną - nie ma u mnie w pracy głupich ludzi, a samo to już jest bardzo cenne. Po prostu, to czy eksperymenty działają nie zależy ode mnie zupełnie, a rozliczają mnie z ich wyników... Na szczęście miałam już 3 czy 4 oferty pracy od różnych firm, na po studiach albo na "gdyby coś się zmieniło" - więc mam nadzieję, że z robotą będzie po studiach ok. Ogólnie robię to na co mam ochotę, kupiłam konia, który obecnie siedzi na macierzyńskim i jak skończę studia za rok i zacznę pracować przyjedzie tam gdzie ja pojadę, robię w końcu prawko na motor (a w domu jak robiłam na B kategorycznie mi zabronili robić też na A), utrzymuję się sama (chociaż do stypendium muszę dorabiac korkami), nauczyłam się jeździć na desce i ogólnie dobrze mi się żyje 🙂 Bo muszę to ja pracować i zarabiać na siebie a nie 100 innych rzeczy, które w Polsce dziewczynie wypada. Z końmi zawodowo nie mam nic wspólnego i nigdy nie chciałam mieć, obecnie nie jeżdżę, bo trzeba się sprężyć żeby oddać pracę dr zanim stypendium się skończy, ale jeździłam w Polsce od dziecka i potem już w Londku długi czas i planuję swojego konia do siebie ściągnąć. Ogólnie nie wiem, gdzie będę za rok- w UK, w Niemczech, Austrii, Szwajcarii (mówię też po niemiecku) - tam gdzie będzie ciekawsza praca (sektor farmaceutyczny) za lepszą kasę pewno. Bottom line jest taki, żeby nie myśleć że sie na pewno nie da rady, tylko robić to co się chce, bo jak się mysli i nie przepuszcza okazji, to jakoś się ułoży.
fajny watek...
Ja rocznik 85', pierwsze bylo przedszkole, podstawowka, srednia, na studiach wytrzymalam dwa lata(architektura krajobrazu), zrezygnowalam dobrowolnie.  mieszkam w woj. lubuskim, niedaleko granicy. Zwierzeta byly zawsze obecne w moim zyciu, na poczatku pies, pozniej kot, a pozniej to kazde inne biedne stworzonko znalezione przypadkowo. konmi zainteresowalam sie w wieku 8 lat, przypadkowo. zaczelo sie od karego kuca nad morzem, nastepnie byl oboz konny w Polanicy, po obozie zatrzymalam sie w stajini kolo Zielonej Góry "podkowa" w ochli, tam byly moje pierwsze konskie milosci, pierwsze upadki, ambitniejsze treningi, zawody regionalnme, nastepnie byla stajnia w Drzonkowie, dzierzawa konia, jazdy samodzielne....troszke to trwalo. w 2000 roku razem z rodzicami wyprowadzilismy sie do Swiebodzina i tu z braku stajni skonczyla sie moja jezdzecka przygoda, ale nie na dlugo, w nieodleglej miejscowosci mieszkal facet co mial konie na wlasny uzytek, chodzilam do niego i jezdzilam za prace. Obecnie zajmuje sie hodowla danieli w Starościnie, wychowuje coreczke o ktora dlugo sie staralismy, konie mialam 2, lecz sprzedalam, nadal jezdze sobie na lesne spacerki na koniu ktory jeszcze niedawno byl moj, kupila go ode mnie jedna z forumowiczek(mieszka niedaleko mnie🙂😉, wiem ze u niej moja Bora bedzie miala i ma jak w raju🙂 drugi z koni pojechal gdzies w okolice poznania, mam kontakt telefoniczny i wiem, ze takze nie dzieje mu sie krzywda. Po porodzie zmienily mi sie priorytety, dziecko jest moim najwiekszym skarbem🙂, a co bedzie dalej to sie zobaczy, marzy mi sie zielone przedszkole, zeby dzieciaki mogly sie dowiedziec co nieco o zwierzetach, mogly je nakarmic, wyczyscic...
galopada_   małoPolskie ;)
01 czerwca 2013 17:48
Ale dobry pomysł! Bardzo fajnie się Was czyta  😀
Świetny pomysł 😀 Nieśmiało poczekam na więcej postów i z miłą chęcią Was poczytam  😎
zabeczka17   Lead with Ur Heart and Ur Horse will follow
01 czerwca 2013 20:15
Bardzo fajny wątek, mam nadzieję, że Was nie zanudzę.

Mimo że wychowana w betonie przy nadarzającej się okazji uciekłam na wieś. Od ponad dwóch lat siedzę w swojej chatce Puchatka i chociaż jeszcze wiele remontów przed nami... czuję się że znalazłam swoje miejsce na ziemi.
No, ale od początku.
Od małego przelewałam swoje marzenia oraz tęsknotę za cztero-kopytnymi na papier. Uwielbiam rysować, malować przyozdabiać- chociaż tematyka jest u mnie dość mocno ograniczona 🙂  Bawię się w DIY oraz wszelkiego rodzaju robótki ręczne w postaci: wypalania desek, gipsowych figurek czy innych tego typu pierdoł.  Żałuję, że doba ma zaledwie 24 h, bo brakuje mi czasu aby dopieścić swój dom, stajnię oraz moją artystyczną duszę. W głowie mam pełno projektów, które mam nadzieję do końca swych dni zrealizuję. Kocham czytać. Mam pełno książek o tematyce głownie historycznej, publicystycznej, obyczajowej, przygodowej oraz popularno- naukowej. Od kiedy żyję w końskim świecie staram się również dokształcać w każdym temacie dotyczącym samej hipiki. Od książek uginają się półki, ale to moje  długo kolekcjonowane perełki, one mnie ukształtowały, bardzo często do nich wracam. Jestem bardzo otwarta na wszelkiego rodzaju nowości wręcz uwielbiam poszerzać swoje horyzonty.
Studia skończyłam humanistyczne  na kierunku Służby Publiczne. Mimo że odbyłam praktykę w  biurze poselskim stwierdziłam, że nie zamierzam iść dalej w tą stronę. W tej chwili należę do szczęśliwców, którzy mimo wszechobecnego kryzysu pracują. Jestem rozdzielcą robót w Dziale Logistyki. Mam na głowie jeden wielki wydział remontowy oraz zaopatrzenie magazynu jak i narzędziowni. Ode mnie zależy sukces dostaw terminowych oraz czy dane zlecenie będzie miało skąd czerpać materiał na wykonanie swoich prac. Robota bardzo odpowiedzialna/ czasami stresująca, ale też mega satysfakcjonująca.
Wracając do koni . Kiedy skończyłam studia stwierdziłam, że teraz nadszedł czas na spełnianie marzeń i zakup ukochanego wierzchowca. Z racji tego, że nabyłam podrostka miałam czas na edukację oraz praktykę . Wiele pytań, wiele odpowiedzi, wiele spartolonych  spraw, wiele kopniaków w zad… pomogło mi ukształtować moją miłość  do koni i  rozwijać się w wybranym przeze mnie kierunku. Od 4 lat werkuję naturalnie kopyta a od dwóch nie tylko swoim koniom. To uważam za swój największy sukces. Wiedzę w tym temacie sukcesywnie poszerzam ( książki, kursy ) oraz staram się nigdy nie zostawać w tyle.
Od jakiegoś czasu interesuję się samą końską psychiką, to, jak wpływają na nią odpowiednie szkolenia. Ogólnie to staram się ewoluować. Samą wiedzę lepić jak plastelinę wybierać odpowiednie alternatywy pasujące do mnie i moich koni.
Zaniedbana jest w tym wszystkim sama jazda ale nie ubolewam nad tym że jestem dupoklepem czy jak to ładnie można nazwać rekreantem.  Śmigam sobie raz w tygodniu na trochę ambitniejsze jazdy , ale tyczą się one głównie ulepszania mnie jako jeźdźca (czyli praca nad dosiadem, równowagą czy samymi dłońmi) niżeli miałoby to iść w dalszym kierunku sportowych wyzwań.
W miedzy czasie przeżyłam epizod wokalny  Posiadam świadectwo ukończenia szkoły muzycznej na kierunku wokalno estradowym. Muzyka zawsze gdzieś tam w moim życiu jest obecna, jednak od kilku lat nie jest już tak istotna jak kiedyś. Moim ulubionym gatunkiem jest metal, rock  czyli ogólnie cięższe granie.Swoje na koncertach wystałam,  swoje się wybawiłam. Teraz czas na istotniejsze tematy.
Poza tym dd dwóch lat mam  przy sobie ( czyt. koło domu) dwa ukochane konie za którymi poszłabym w ogień.  Iskra ( zwana Pchełką)  która jest wychowana na mojej krwawicy oraz Gandalf ( vel Duży) , który dostał od losu nowe życie (jest  adoptowany  z Fundacji FC). I to chyba tyle 🙂
Miałam napisać coś więcej niż życie zawodowe. Hmm, spróbujmy 😉

Mam 30 lat jednak nie czuje się aż tak staro i podobno na tyle nie wyglądam 😉
Od urodzenia mieszkam w niedużym mieście na Lubelszczyźnie. Wszyscy narzekają jaka to dziura, a ja lubię tą dziurę  😉

Do szkoły nigdy nie lubiłam chodzić. Uważałam to za stratę czasu. Wolałam wolność na łonie natury, szum rzeki, konie.
Przez nagminne wagary nie zdałam w 6ej klasie podstawówki, co w zasadzie ucieszyło mnie, bo dzięki temu mogłam siedzieć w ławce z przyjaciółką rocznikowo młodszą 🙂
Ogólnie byłam zawsze osoba nieśmiałą i cichą, jedynie przy rodzinie i najbliższych znajomych pokazywałam odwrotną naturę.
W życiu najważniejsze było dla mnie dążenie do realizacji marzeń i tylko to się liczyło.
Pochodzę ze średniozamożnej rodziny. Wychowywałam się z mamą i starszym bratem (który chorował na anoreksje na tle depresyjnym).
Sama musiałam na wszystko sobie zapracować, dlatego jeszcze bardziej doceniałam to co udało mi się zrealizować, nawet jeśli były to drobne sprawy.
Przechodziłam buntowniczy okres jako mroczna gothka, słuchająca metalu, spowita czernią i krwawymi myślami istota.
Pisałam w tamtym okresie sporo wierszy w ciemnym klimacie. Mój obecny nick Tristia (łac. smutna) powstał właśnie w tamtych czasach, które są bliskie memu sercu.
Kupno konia wyrwało mnie ze świata mroku. Odkryłam, że szczęście jest nie tylko w snach. Mój styl ubierania i sposobu bycia stał się radosny i szalony.
Nie zrozumcie mnie jednak źle- gotyckie klimaty były moim światem, pożywką, natchnieniem- to nie było coś destrukcyjnego. Po prostu poznałam inne smaki, kolory i poczułam się dobrze w tym innym wesołym świecie 😉
Zawsze zarzekałam się, że nie wyjdę za mąż, że przenigdy nie będę mieć dzieci. Jak widać, tylko krowa nie zmienia poglądów.
Wyszłam za mąż (ślub cywilny bo jestem niewierząca) za mojego pierwszego chłopaka takiego na poważnie.
Później pojawił się instynkt macierzyński silny niczym głód.
Konia sprzedałam- to była trudna decyzja, ale kiedy już ją podjęłam- nigdy nie żałowałam. Nie uroniłam łzy, kiedy Alkazar odjeżdżał do nowego domu.
Żeby spełniać nowe marzenia, stare czasem trzeba porzucić.
Jestem szczęśliwa. Brakuje mi tylko własnego azylu, ciasnego ale własnego kąta, bo czuję się trochę jak bezdomna ale to też tylko kwestia czasu 😉
Tristia, Mi "mroczność" nie przeszła do dziś, nadal metal i mocniejszy rock są najbliższe memu sercu. 😀
Gratuluje pomyslu na watek. Zapowiada sie ciekawie. Jak tylko odzyskam internet, tez cos naskrobie, bo piszac przez telefon mozna sie zakatowac. 😁
Julie,  to się nie obijaj, tylko pisz 🙂
Tristia, planujesz powrót "koński" ?
A jakoś nie mam dziś natchnienia, może jutro napiszę. 😉
Julie- Mroczność chyba zawsze zostaje, osiada czarnym pyłem na dnie serca 😉
Isabelle- Nie wiem czy planuję powrót do koni. Na tą chwilę nie czuję bluesa.
Jeżdżę czasem do stajni popatrzeć jak inni jeżdżą, jak konie chodzą po padoku, ale do wsiadania mi się nie pali.
Na pewno konie nie znikną z mojego życia. Jeśli warunki będą sprzyjać, wsiądę czasem na spacer do lasu a kto wie, może jeszcze będę regularnie rzeźbić jeśli nadejdzie okazja.
Wiem, że własnego konia nie będę już raczej miała- za dużo poświęceń, a teraz chce się poświęcić sobie i rodzinie.
Może kiedyś jak będę naprawdę bogata, kupię sobie neogotycki zamek z wielkim ogrodem i będzie tam też stajnia z kamienia 😉
Dobry plan! 😀

Strasznie fajny wątek.  😉 Piszcie, piszcie 😉
co prawda jakoś specjalnie popularna (czyli dużo udzielająca się) nie jestem. ale pozwolę sobie opisać swoje życiowe wzloty i upadki.. jak znajdę więcej czasu 😉
ale temat miły. miło się tak czyta, kto co i kiedy przeszedł. jaką miał drogę życiową... taki sentyment troszkę, ale i dojrzałość oraz zadowolenie z bycia tu i teraz czuć z niektórych opowieści 🙂
Napiszę, choć mam bardzo mieszane uczucia. Napiszę, żeby spojrzeć za parę lat i znowu ocenić sytuację.
Rzecz w tym, że moje życie jest rewelacyjne albo... zupełnie do dupy. Zależy jak spojrzeć, jakie przyjąć kryteria.
Konie - obsesja od pieluch. Aktualnie patrzę na nie chyba jak... pokerzysta na talię kart 🤣
Chętnie przeszłabym odwyk, ale "wyskakują z lodówki".
Autentycznie zazdroszczę tym, którzy z końmi dali radę się rozstać lub/i nabrali zdrowego dystansu. U siebie nie widzę szans, uzależnienie (także życiowe) jest za daleko posunięte.

Z wykształcenia jestem mgr... sztuki. I (teoretycznie) specjalistą od systemów CAD. Projektantem wzornictwa przemysłowego z solidnym wykształceniem także z architektury wnętrz i z grafiki. I co? I... diupa.

Bo - konie!  👿 Wyszłam za mąż za koniarza, świetnego trenera, olimpijczyka. Osiedliśmy w "końskiej" miejscowości. Która, niestety, z roku na rok "znika" z jeździeckiej mapy, mimo różnych pozorów. Próbowaliśmy się przemieścić, ale tu mamy dom (nadający się do kompletnej odbudowy) i zresztą świetnie się mieszka/żyje, jest "tylko" kwestia możliwości uzyskiwania... przychodów. Bagatela. Regularnie zaliczamy ostre kryzysy finansowe, co przy 3 dzieci nie jest wcale zabawne. Potem sytuacja się poprawia - do następnego razu.
Nie da się ukryć, że brak regularnych, porządnych przychodów z mojej strony (coś tam czasem zarabiam, czy "w koniach" czy nie) rzutuje na sytuację. Koniarskim rodzinom polecam jednak "dywersyfikację" źródeł przychodu  😀 Trudno jest dlatego, że wszelkie nasze możliwości zarabiania są z gatunku "dóbr zbędnych", takich, z których ludzie rezygnują w pierwszej kolejności gdy zaczyna być ciężko. Na to warto zwrócić uwagę. Jedna osoba niech działa sobie w takiej dziedzinie, druga - musi mieć dobrą, stałą pracę lub - działać w dziedzinie "dóbr niezbędnych". Taki zakład pogrzebowy np.  😉

Na naszą sytuację wpłynęła decyzja, że nie będziemy się rozstawać, nie będziemy żyć jak wiele jeździeckich rodzin, w ciągłych rozjazdach, jedno tu - drugie tam. Przysłużyło się to życiu rodzinnemu (mam cudowne dzieci) ale mocno odbiło na perspektywach zawodowych. Także decyzja (męża), że nigdy nie będziemy mieć własnego ośrodka - tego miodu zdążył dobrze spróbować.

Jestem sędzią i instruktorem sportu, ale (finansowo) niewiele z tego wynika. To zajęcia w sam raz na hobby.

Nic to, dzieci udało się fajnie odchować, ale w perspektywie utrzymywania dwójki studentów - na cito muszę zadbać (ja) o "chleb powszedni". Wiśta - wio, łatwo powiedzieć. Ja - bo mąż jest przypadkiem zupełnie beznadziejnym  😜 Dla niego całe, calutkie życie - to tylko konie, wrr.
A ja...?
To tak krótko:
Rocznik 76, pochodzę z Trójmiasta. O rzeczach poza końskich nie będę się rozpisywać, może tylko tyle że pracowałam trochę w handlu i gastronomii, jestem także dyplomowaną kosmetyczką.
Od dziecka jeździłam na Sopockim hipodromie, najpierw w szkółce Basi Kaszowicz, potem trochę w zakładzie treningowym ogierów. Potem miałam małą przerwę, a potem w 2002 roku zrobiłam kurs IRR ze spec. jazda konna, a jako instruktor pracuję w sumie jeszcze trochę dłużej.
Pracowałam w różnych stajniach w całej Polsce, między innymi pod Olsztynem, w Zamysłowie pod Poznaniem, bardzo miło wspominam Stajnię Sportową Bronków w Lubuskim, gdzie poznałam wiele osób z którymi się przyjaźnię do dziś. Wtedy też kupiłam pierwszego konia - Ericka.
Potem wyjechałam do Irlandii, gdzie okazało się że polskie kursy IRR są g.... warte i po pół roku pracy jako barmanka w hotelu dostałam się do collegu jeździeckiego Brytyjskiej Federacji Jeździeckiej i mimo różnych trudności (zerwane tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego więzadło w kolanie i to, że byłam jedyną nie-irlandką wśród uczniów) go ukończyłam, zdobywając różne międzynarodowe papierki (certyfikat luzaka i instruktora szkolenia podstawwego BHS level 3). To był przełom, bo zdobyłam przede wszystkim solidną wiedzę na temat podstaw szkolenia ludzi i koni. Przynajmniej solidną w porównaniu do kursów w Polsce, a przy okazji nabyłam skromności i pokory, bo okazało się jak wiele jeszcze można się nauczyć. (Po kursie IRR w Polsce wydawało mi się, że już wszystko wiem  😁 .)
Po ukończeniu collegu wróciłam do Polski i przez dwa lata prowadziłam długodystansowe rajdy turystyczne na Kaszubach. Bardzo miło je wspominam. Następnie, po półrocznej przerwie na operację rekonstrukcji więzadła zaczęłam pracować jako instruktor w Łężycach (okolice Gdyni) i krótko potem przejęłam szkółkę na własny rachunek. Dokupiłam trzy konie i prowadziłam ją przez dwa lata.
Wtedy też, na pewnym forum końskim poznałam miłość mojego życia, Adama (re-voltowy Perszeron). Przez pół roku jeździliśmy do siebie co chwilę po 400 km, z Trójmiasta pod Białystok, gdzie pracował.
A jak nam się to znudziło, to sprzedaliśmy konie (oprócz Ericka) i wyjechaliśmy za granicę licząc na wyższe zarobki.. i pracowaliśmy jako luzacy we Francji i we Włoszech.
Po zapoznaniu się z traktowaniem koni w sporcie przez duże S, odnaleźliśmy bardziej odpowiadające naszej moralności ich traktowanie w stajni rajdowej w rumuńskich Karpatach. Cudowne wspomnienia, prowadzenie rajdów w takiej dziczy to czysta przyjemność, a poza sezonem jeździliśmy tam po kilka koni dziennie.
Dwa lata temu wróciliśmy do Polski.
Próbowaliśmy zarobić na dystrybucji paszy dla koni w Warszawie... ale w połączeniu z wynajmowaniem mieszkania w Warszawie okazało się to nieopłacalne. Poza tym, po rozkochaniu się w dzikich górach i lasach brud i ohyda Warszawy była nie do zniesienia.
Przez cały ten czas (7 lat?) miałam i utrzymywałam Ericka. W zeszłym roku go w końcu sprzedałam. Z ulgą. Utrzymywanie konia na którym się prawie wcale nie jeździ to pomyłka. A jeśli się ma własnego konia w stajni w której się pracuje i jeździ po kilka koni, to ostatnią rzeczą na jaką się ma ochotę po pracy, to jeżdżenie własnego konia.
A teraz? Najchętniej napisałabym esej o miłości, która spadła na mnie wbrew mojej woli - syneczku. Ale to nie na temat, więc tylko zacytuję fragment piosenki wokalistki której ogólnie nie lubię, ale słowa pasują idealnie:
"Hush, now, I see a light in the sky, it's almost blinding me... I can't believe I've been touched by an angel with love [...] Hush, now, I see a light in your eyes, all in the eyes of a boy."

Wróciliśmy do Trójmiasta, lato spędzimy w Mielnie, w gospodarstwie agroturystycznym mojej "teściowej" gdzie są dwa konie i kucyk... a potem, jak jeszcze synek się trochę odchowa, myślę o poszukaniu pracy niezwiązanej z końmi, żeby móc traktować konie jako niezobowiązujące hobby.
Ale kto wie... możliwe, że sprawy nam się tak potoczą, że wkrótce znów będziemy mieli własne konie.
Zobaczymy.  😀
Julie masz jakieś zdjęcia z rumuńskiego okresu? Jestem baardzo ciekawa, jak to wyglądalo, bo widoki na pewno nieziemskie 🙂

Ogólnie bardzo ciekawy wątek, czekam na obszerne życiowe relacje  🤣  Szczególnie osób, które łączą życie prywatne, macierzyństwo z końmi, bo sama osobiście mam taki plan na życie, bo do dzieciaczków mnie kompletnie nie ciągnie na chwilę obecną,  aczkolwiek jak wiemy - układa się bardzo różnie  😉
Tu można pooglądać moje/nasze różne zdjęcia: http://www.photoblog.pl/juleczkakluseczka/
Zaczyna się od prowadzenia szkółki w Łężycach... aż do dziś. Transylwania zaczyna się tu: http://www.photoblog.pl/juleczkakluseczka/91623064
Jakieś filmy tu:
klyk
klyk
Super filmik ze strony naszych byłych pracodawców: http://www.equus-silvania.com/ghe2.php?lg=de
Super wątek! karolina i Julie zawsze podziwiałam osoby, które mają swoją drogę i nie brakuje im odwagi by realizować swoje marzenia. Za to halo - bardzo przyjemnie się o Tobie czyta - pozytywny z Ciebie człowiek! Nie wiem czy powinnam tak komentować dlatego już znikam i póki co pozostanę w roli obserwatora bo mój życiorys nie ma w sobie nic porywającego  😁
To moze ja...🙂
Oliwia, rocznik 85, we wrzesniu koncze 28 lat🙂 Urodzilam sie i mieszkam cale zycie w Szczecinie.
Prywatnie: skonczylam Akademie Morska w Szczecinie, tata byl marynarzem przez wiekszosc zycia, morze i statki ma sie u nas w genach🙂 mial to byc wybor przyszlosciowy i zdroworozsadkowy, niestety wtedy jeszcze nie wiedzialam, ze wyksztalcenie to tylko papierek a umiejetnosci trzeba zdobywac samemu...No ale jakos tak sie udalo, ze wkrecilam sie w branze po ukoczeniu studiow, to nic ze 2 lata pozniej ucieklam z niej z krzykiem i ciezka nerwica. Potem byla druga praca, teraz trzecia, na szczescie spokojniejsza i lepiej platna, ale od zawodu wyuczonego daleko, mimo wszystko, nie narzekam🙂 Poza tym zycie uklada sie fajnie, mam wlasna kawalerke i niedawno zareczylam sie po 3 latach zwiazku, za 2 lata slub...🙂
Konsko: konie byly zawsze w marzeniach, ksiazkach, rysunkach. w praktyce bylo slabo, bo w domu bylo bardzo ciezko z pieniazkami i nawet nie smialam prosic o fundusze na jazde. Ale jakos tak sie zlozylo, ze mama zawsze wykombinowala srodki na oboz w wakacje, wiec zaczelam troche jezdzic🙂 potem przyszla niesstety przerwa, kregodlup nie dal rady w okresie szybkiego wzrostu i pokrzywi sie jak paragraf. 3 lata spedzilam na rehabilitacji i w gorsecie z zakazem jakiegokolwiek innego ruchu. Na szczescie koszmar sie skonczyl jak mialam 16 lat, bez operacji, wiec wakacyjnie znow wrocilam do koni. choc moje jezdziectwo ograniczalo sie wylacznie do obozow w Raculce - to wspominam je bardo cieplo🙂 Tak naprawde jezdzic zaczelam na 2gim roku studiow. zaczelam sobie dorabiac weekendowo wiec znalazly sie srodki na jazde, udalo sie tez znalezc szkolke w okolicach szczecina z calkiem przyzwoitym poziomem. Zaczelam jezdzic regularnie 1, potem 2 razy w tygodniu, potem przyszla pora na jazdy indywidualne i na wyjazdy do Lewady.
No a potem wreszcie pierwsza dzierzawa, potem pierwszy instruktor z prawdziwego zdarzenia, zawody, adrenalina...🙂
Pare miesiecy temu przyszedl kryzys, ale na szczescie zdolalam sie wygrzebac i znow jestem na dobrej drodze🙂 jezdziectwo znowu zaczelo przynosic mi radosc, mimo ze wlasnego konia nie mam i na razie miec nie bede, taka podjelam decyzje🙂
zabeczka17   Lead with Ur Heart and Ur Horse will follow
02 czerwca 2013 12:55
Julie jak sie czyta ten Twój życiorys to az ciary po plecach przechodzą. Super . Zazdroszczę doświadczeń oraz przeżyć.
Julie hehe'praca typowo siedząca' 🙂 Jaki kawał świata można zwiedzić w pogoni za pracą z końmi...pięknie!
halo bardzo przyjemnie się Ciebie czyta. Nie tylko tutaj- zawsze 😉
ja podobnie jak halo napiszę coś o sobie, aby móc za jakiś czas do tego wrócić 😉

Będę chyba najmłodszą wypowiadającą się do tej pory 😉 Magda, Meg, Maggie, rocznik '92.
Przygodę z końmi zaczęłam bardzo wcześnie, przez przypadek. W 1 klasie podstawówki pojechaliśmy całą rodziną na pierwsze wspólne narty (mój tata jeździł za czasów studenckich). Ponieważ ja i mój starszy o rok brat byliśmy jeszcze mali, rodzice zabrali nas na najbliższą górkę w okolicy do Wierchomli na tygodniowy wypoczynek. Los chciał, że akurat tego roku wyjątkowo nie było śniegu. Wszystko zapłacone, my na miejscu więc chodziliśmy na wycieczki. Trafiła się nieopodal mała stajenka z 2 konikami polskimi i jednym kucykiem. Bałam się strasznie, ale rodzice chcieli zapewnić nam jakieś atrakcję. Więc codziennie z moim bratem mieliśmy umówioną lonże przez około tydzień. To pierwszy mój kontakt z końmi. W wakacje uczęszczałam na półkolonie, skąd był organizowany wyjazd 1 dniowy do gospodarstwa agroturystycznego 7km za Elblągiem. Po oprowadzaniu na kucyku złapałam bakcyla i długi czas wspominałam rodzicom, że chcę jeździć konno. Na kolejne wakacje zapisali mnie na półkolonie w owym gospodarstwie. Umawiałam się potem tam na jazdy, aż w 3 klasie podstawówki zapytałam, czy mogę pomagać w stajni w zamian na jazdy. Większość swojego dzieciństwa spędziłam w stajni. W wakacje spałam 2 miesiące pod namiotem przy stajni, aby codziennie "pracować" i popołudniami jeździć na koniach. Pierwsze upadki, poważny wypadek przy sprowadzaniu koni (kopniak w twarz i wgniecenie czaszki) nie były w stanie mnie zniechęcić. Na 13 urodziny dostałam wymarzonego konia- 1,5 roczną Palisadę 😵 Rodzice nie znali się na koniach, nikt poza mną w rodzinie nie jeździł stąd moje tłumaczenie o młodym wieku konia niewiele dało. "Ten albo żaden", więc długo się nie zastanawiałam. Jeździłam na matce Palisady przez kilka lat, uczyłam mała Palisadę od urodzenia podawania kopyt, szczotkowania, chodzenia na spacery, więc w gruncie rzeczy całkiem dobrze się znałyśmy. Niedługo potem, przekonana o swoich niebywałych umiejętnościach jeździeckich zajeżdżałam pod okiem instruktorki 2,5 rocznego konia. Nie było kolorowo, szczególnie, że miałam małe pojęcie o sprawie (ale przecież jeździłam już! L na zawodach 😵 😡 ). Jeździłam dużo sama w tereny na 2,5 rocznym, nie reagującym na pomoce koniu, który regularnie mnie ponosił, próbował zostawić na drzewie itd. Nie było to przyjemne, więc kolejne pół roku nie jeździłam prawie wcale. Potem podjęłam jedną z najtrudniejszych decyzji w moim dotychczasowym życiu o zmianie stajni i trenera. Co okazało się najlepszym możliwym rozwiązaniem. Trener z dużo większą wiedzą, zaczął od zabrania mnie z powrotem na lonżę! Jak to mnie?! Przecież ja taka dobra byłam! 3 miesiące jeździłam tylko i wyłącznie na lonży, bez wodzy, koń był na gumach. Zaczął przestawiać się mój dosiad, z zakleszczonego, wiszącego nad siodłem, na normalne siedzenie w siodle. Koń skończył 3 lata, nauczył się poprawnie reagować na komendy na lonży i trochę równoważyć, bez mojego szarpania w pysku.
Potem przyszły pierwsze zawody, zrobiłam licencję i srebrną odznakę na starszym koniu, uczyłam się trochę jeździć na profesorze i przekładałam to na Palisadę.
Kilka(naście) miesięcy później pojechałam pierwszy raz do Jurka Krukowskiego na treningi i wtedy nastąpiło olśnienie! 😲 to, co trener kładła mi do głowy, powiedział mi Jurek w inny sposób i zatrybiło! Koń chodził rewelacyjnie jak na swój poziom wyszkolenia (4,5 latka) i moje umiejętności.
Pierwsze zawody L, potem P, znowu zmiana stajni, niestety na gorsze. Kontuzja i operacja trenera, po czym zostałam sama. Musiałam kolejny raz zmienić stajnię tym razem, tym razem na totalnie nastawioną na hodowlę. Nawet bez placu do jazdy. Ale udało się stworzyć plac, jakieś przeszkody.
Kiedy stałam się pełnoletnia koniecznie chciałam zasmakować samodzielnego życia. Matura zbliżała się wielkimi krokami, ale ja zamiast się uczyć szukałam pracy za granicą. Ustawiłam wszystkie egzaminy, żeby skończyć 12 maja, a na 13 miałam już kupiony bilet do Danii aby tam pracować jako luzak. W dzień ustnej matury z polskiego miałam egzamin na przyczepę 🤣  na 7:10 rano, po czym na 13 ustny egzamin, do którego zresztą nie miałam prezentacji.
Miesiąc popracowałam przy sportowych koniach, miałam przywieźć swojego konia do DK, jednak pracodawca okazał się być niezbyt fair w stosunku do mnie. Po miesiącu uciekałam stamtąd i wróciłam do Polski. Do mojego rodzinnego miasta na wakacje przyjechał mój obecny chłopak. Tam też pracowałam jako barmanka w wakacje, aby mieć pieniądze na zawody, wystartowałam na Palisadzie w pierwszej N i od października rozpoczęłam studia w 3mieście. W tym czasie złożyłam papiery na uczelnie w Danii. Pracowałam i studiowałam dziennie, niestety nie mój wymarzony kierunek, bo matura z matematyki nie poszła mi tak dobrze jakbym chciała. Koło końca listopada rzuciłam studia, rzuciłam pracę i wyjechałam do Australii. Już w samolocie do Sydney dostałam ofertę pracy co było dla mnie niewyobrażalnym szczęściem 😜 Uśmiechnęło się do mnie szczęście, jak wiele razy w tym moim krótkim życiu. Pracy w końcu nie podjęłam, bo dostałam się na studia w DK, więc wróciłam pod koniec stycznia do PL, przepakowałam walizkę i wyjechałam studiować.
Obecnie od 1,5 roku mieszkam i studiuje w Danii. Pracowałam weekendami jako luzak w różnych stajniach i to przyniosło mi trochę pieniędzy. Na szczęście stale pomagają mi rodzice. Koń jest w Polsce, ale cały czas staram się, aby móc ją kiedyś tutaj przywieźć. Postawiłam wszystko na 1 kartę, ale zdecydowanie nie żałuję. Aaa.. i moja wakacyjna miłość przeniosła się do mnie z Australii i od roku mieszkamy razem 😉
Brakuje mi koni, ale mam na szczęście gdzie tyłek poklepać raz na jakiś czas 😉
W 7 klasie szkoły podstawowej razem z koleżankami napisałyśmy w ankiecie dotyczącej własnej przyszłości, że będziemy weterynarzami i będziemy mieć własną stajnię i konie. Wyszło tylko mi (im też wyszło, ale coś innego  😁 ).
Lata gówniarskie wspominam super. Podstawówka, liceum, studia, to było życie. Nigdy nie jeździłam tylu koni co na studiach.
W liceum usłyszałam, że w życiu nie dostanę się na żadne studia, a tym bardziej biologiczne. potem usłyszałam to samo od doktorki z farmakologii.
Mogą mnie cmoknąć w zad. Jeszcze bezczelnie, z palcem w tyłku, imprezując co łikend, miałam stypendium naukowe.
Swój gabinet posiadam od równo 10 lat. Tutaj poszło trochę nie po mojej myśli, bo miały być konie, a są sierściuchy.
Teraz buduję swoją własną przychodnię.
W życiu prywatnym, że zacytuję "w życiu znowu mi nie wyszłoooooooooo"  😁 ale mi nigdy chłop do szczęścia potrzebny nie był.
Potomstwo sztuk jeden, więcej nie przewiduję. Uważam, że to i tak zanadto dużo, co zrobiłam dla społeczeństwa i dla swojej marnej emerytury.

Co by tu jeszcze...
A! Zrobiłam też studium "sztuki i krytki filmowej".
Moje równoczesne z weterynarią plany to była oceanografia, byłam rzut beretem od pójścia na Uniwersytet James'a Cooka w Australii  😀 W sumie nie wiem, czy mam czego żałować, bo żyje mi się super 🙂
halo, zadaj sobie jedno pytanie: czy byłabyś szczęśliwa w dużym mieście z mężem byznesmenem, którego widujesz jak śpi i dwa razy do roku w święta. Z mężem u którego każdego dnia zastanawiasz się czy nie dostanie zawału/wylewu. Z dziećmi, które w mieście mają używki pod nos podsuwane, ale za to z stanem konta pozwalającym na swobodne zakupy bez zastanawiania się czy jutro będzie na chleb.

Ja od dziecka miałam jeden cel: mieć własną stajnię i najchętniej żyć na wsi z końmi. Jako dziecko nie zastanawiałam się czy te konie zarobią na siebie i na mnie, czy do tego potrzebny jest bogaty mąż, czy konie mają pozostać tylko hobby.
Aby zrealizować swoje marzenia wbrew woli rodziców zdecydowałam się na zootechnikę. Weterynaria nie wchodziła w grę, ponieważ to studia, których nie da się łączyć z pracą na pełen etat, a ja z uwagi na dwoje bezrobotnych wówczas rodziców byłam zmuszona taką podjąć.
Kilka lat w banku, potem ferma strusi, stajnie aż posmakowałam typowego życia z koni: transport, stajnia pensjonatowa, czasem jeździłam też cudze konie. Do tego doszła znajomość z właścicielką sklepu internetowego i zapoczątkowała przygodę z handlem.
Pierwsza hurtownia jeździecka - masa kontaktów w branży i bogate doświadczenie. Później własna DG w branży zupełnie niejeździeckiej i znów powrót do handlu.
Niestety praca w terenie nie sprzyja jeździectwu. W wolnym czasie można było ogarnąć konia, stajnię, sprzęt. Na jazdę nie było czasu, albo jazda ograniczała się do spaceru, bo przecież konie nie " w robocie".
Więc znów decyzja ryzykowna: odstawić wszystko na bok, zresetować się, znaleźć czas na konie i dla siebie, przede wszystkim DLA SIEBIE. Ostatni rok mocno dał mi w kość zarówno zawodowo, jak i ludzko. Teraz czas na reset.

Pierwszy koń jest ze mną 16 lat. Ma dożywocie, ponieważ jest między nami więź, która pozwala na porozumienie bez słów. Kto ma/miał więcej koni wie, że nie do każdego konia ma się takie serce.
Patrząc na niego wiem, że decyzja o wyprowadzce "gdzie diabeł mówi dobranoc" była słuszna. Jestem szczęśliwa pijąc kawę i patrząc jak się pasie z towarzyszką.
I co najważniejsze: brak kasy przestał mieć znaczenie. Zamiast schabowego są placki ziemniaczane, a reszta kiedyś będzie 🙂


Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się