Historia mojego konia...

Zaczęłam jeździć konno w stajni mojej ciotki jako 11 letnia dziewczynka. Już rok później "dostałam" od niej konia- roczną małopolską klaczkę. Gdy miała 2,5 roku (o zgrozo!) sama ją zajeżdżałam- ja 13 letnie dziecko dwa lata jeżdżące konno! Miałam niezłego fuksa, że kobyłka była w miarę grzeczna i udało się 'jakoś' doprowadzić ją do minimalnego poziomu posłuszeństwa. Wtedy to moją Carmenkę pochłonął wir rekreacji. Nie do zniesienia było dla mnie patrzenie jak „mój” koń chodzi w szkółce pod co rusz zmieniającymi się na niej dziećmi. Ale nie miałam na to wpływu- koń był mój tylko na papierze, rodziców mało obchodziło co się z nią dzieje, a ja 13latka niewiele miałam do powiedzenia. Wtedy bardzo podciągnęłam się w jeździe, zrobiłam duże postępy i postanowiłam, że tylko ja będę na tym koniu mogła jeździć. I nie mam pojęcia jakim cudem ale tak się stało! Mogłam zrobić z nią dosłownie wszystko, a inni? No cóż, lądowali prędzej czy później na ziemi  Tak więc zaczęłyśmy się razem dokształcać w końcu pod okiem jakiegoś instruktora. Ale po czterech latach razem zupełnie się wypaliłam. Już nie cieszyła mnie jazda, przestałyśmy robić jakiekolwiek postępy, zaczęłam się męczyć. Zaczęłam się męczyć, bo chciałam robić więcej, coś zacząć osiągać, natomiast Carmen była typowym rekreacyjnym tuptusiem, który szczyt formy już osiągnął. Poczułam, że tu nasza wspólna droga się kończy. Że my razem już nic nie osiągniemy, że to koniec. I tak powoli przez cały rok budziła się we mnie decyzja kupienia drugiego konia. Miał być wielkim karym wałachem, albo kasztanem z wąską strzałką, ale w między czasie do naszej stajni przyjechała nowa kobyłka w pensjonat. Gniada, nieduża, wychudzona i ogromnie przestraszona klacz Juwesta. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia w tym koniu, chociaż nie reprezentował sobą prawie nic. Miała zostać koniem kawaleryjskim, ale była i nadal jest niesamowitym wypłochem, więc swojego ówczesnego właściciela nieźle sponiewierała, bo jeździć nie umiał. Więc ograniczał się tylko do heja! i galopem przez pola pół godziny. Po którymś razie jak zaliczył glebę to stwierdził, że tego konia już nie chce. Dowiedziałam się, że chce wymienić się z kolegą kawalerzystą na siwego wałacha, a kolega konia ułoży i zostawi dla siebie. Już ja znałam to „ułańskie” układanie. Nie mogłam pozwolić, żeby taki cudny koń (który trochę już został odkarmiony) został na taki los posłany. Zaproponowałam wymianą Juwesty na Carmen- ona by się na wszelakich defiladach sprawdziła doskonale bo była oazą spokoju, a ja obiecałam nauczyć jeździć tego ułana na Carmen i ogólnie. Gośc chętnie przystał na ta propozycję, jednak dowódca szwadronu stwierdził, że koń jest za niski i do kawalerii się nie nadaje. Byłam w kropce. Tymczasem Juwestą zainteresowało się kilka osób, w tym najwyższą ceną dawała jakaś szkółka jeździecka. Ale ja nie odpuszczałam. Znalazł się kupiec na Carmen- kobieta, która jeździła w naszej stajni. Miałabym konia cały czas na oku, bo zostałby u nas. Zgodziłam się, wiedziałam, że Aga nieba jej przychyli. Teraz widząc je razem, wiem, że to była doskonała decyzja  Ja natomiast wzięłam Juwestę na jazdę- była podobno ujeżdżona. Okazało się, że bardzo podobno. Trener odradzał mi tego konia ze wszystkich sił, wszyscy odradzali, ale ja wiedziałam, że jeśli jej nie kupię, to ona się zmarnuje. Nie wiem czy tylko ja dostrzegałam w tym koniu potencjał, czy co, ale uparłam się i kupiłam tego wypłocha praktycznie surowego.
Teraz Młoda jest spokojna, posłuszna, skacze jak złoto i kocham ją nad życie. Wiem, że żaden kary wałach, ani kasztan z wąską strzałką nie zastąpi mi tych ciepłych chrap wkładanych w dłonie za każdym razem gdy pojawiam się w stajni. Wiem, że żaden inny koń nie wyratowałby mnie tyle razy, ile ona, żaden koń nie potrafiłby dać mi tyle radości i tak czytać moich emocji. Wiem, że Juwesta jest koniem mojego życia i drugiego takiego nigdy nie spotkam. Wiedziałam to odkąd ją pierwszy raz zobaczyłam i wiem to po dziś dzień 
Jestem na razie na 4tej stronie wątku i przyznam, że niektóre historie sa niesamowite! Postanowiłam opisać historię mojego obecnego konia, bo w sumie jest całkiem ciekawa...

Na początku zeszlego albo pod koniec jeszcze poprzedniego roku moja zasłużona klacz zaczęła coraz częściej kuleć, potem diagnoza u Dr Przewoźnego i decyzja, że koń już wystarczająco dużo dla mnie zrobił... po odpowiednim okuciu zaczęłyśmy raz na czas sobie rekreacyjnie plumkać i tyle... Jakoś w marcu 2009 podjęliśmy z rodzicami decyzję o kupnie młodego konia... szukałam czegoś w wieku 3-6 lat, poprawnego i zajeżdżonego w stopniu podstawowym... przez ok 6 mies obejrzalam ze 20 koni, nie licze już filmów i zdjęć... 3 które naprawdę mnie interesowały odpadły na badaniach... nie miałam już siły szukać...

Rok wcześniej moja koleżanka razem ze swoją warszawską końską ekipą była na wakacje z końmi w Kadynach. Mówiła, że w sumie niektore z tych młodziaków były całkiem fajne... Jako, ze stadnina była w stanie likwidacji nie dalo się nigdzie znaleźć nr tel... były już wakacje... z moim ówczesnym chlopakiem podjęliśmy decyzję, że wsiadamy w samochód i jedziemy... google maps pokazało, że 9,6 km od Kadyn jest Krynica Morska  (jak zweryfikowaliśmy na miejscu okazalo się, że faktycznie 9,6 ale przez zalew wiślany... 🙂 ) ale to taka mała dygresja jakby się ktoś wybierał w tamte strony...

Tak czy inaczej jeden dzień przeznaczyliśmy na wyjazd do Kadyn... ktoś ze stajni (dyrektora nie było..) pokazał nam gdzie są pastwiska.... pojechaliśmy moim małym nisko zawieszonym autkiem przez jakąś wertepiastą drogę... weszliśmy na wybieg, a ze 20 łbów tak się do nas pchalo, że nie można się było od nich opędzić, bo wszystkie chciały się głaskać... ale najfajniejsza była młoda na oko ze 2letnia klaczka... ślicznie zbudowana, ze ślicznym ruchem... pozapisywałam w telefonie nr paleń, potem zdobyliśmy nr tel do dyrektora... był lipiec... w drodze do Lublina zwiedziliśmy jeszcze Starogard Gd i Rzeczną, ale żaden koń mnie nie urzekł tak jak ta klaczka...

Mijały miesiące, a ja dalej oglądałam jakieś trupiszcza za horrendalne pieniądze... w końcu mój ówczesny chłopak (nie koniarz) mówi mi: weź tam zadzwoń, a nóż...

No i zadzwoniłam, okazało się, że klaczka ma na imię Gujana, ma 2,5 roku, a cena za nią to 4 tys... na konia miałam sporo więcej, więc myślę sobie "nic nie tracę! za tyle samo ją sprzedam". Chciałam jechać już teraz zaraz... był wrzesień... Mój entuzjazm ochłodził P. Dyrektor: "Pani przyjedzie na przetarg, jest w polowie października"... I tak czekałam czekałam... nic nie mowiąc rodzicom, bo w głębi duszy uważałam, że to jest lekko poroniony pomysł... Tydzień przed przetargiem byłam u Rodziców, powiedziałam im co i jak i o dziwo spotkał się mój pomysł z uznaniem...

Znalazłam w necie listę koni wystawionych do przetargu, najbardziej zależało mi na kobyłce, ale była malutka, miałam nadzieję, że urosła ciut przez tych kilka mies... na dzień przed przetargiem miałam umówionego lek. wet. na badania k-s. Musiałam wybrać tak by zbadać konia i bez problemów go kupić... Do Kadyn dojechaliśmy o 8 czy 9 rano... było chłodno, ale słonecznie. Od razu poznałam Gujanę, tę klaczkę z wybiegu, która się do mnie przykleiła... dalej malutka... biłam się z myślami, dzwoniłam do zaprzyjaźnionej lek. wet. pytać "czy jest szansa, że urośnie?" szansa była, pewności nie było...

Pracownicy pokazali nam też ogierki.... moją uwagę przykuł sk.gn. Najazd... Szlachetny, z fajnym ruchem (szukałam konia do ujeżdżenia)... Dyrektor znając moją sytuację powiedział, że na niego są chętne jakieś dwie dziewczyny z Sopotu, że przyjeżdżały często do niego, więc pewnie się pojawią jutro na przetargu, a skoro mam umowionego lekarza.... (a kasy miałam tyle co na konia, hotel na miejscu, lekarza i paliwo...) Pokazał mi gniadego Gaja... brzydki jak noc, ale z niezłym ruchem, półbrat Gujany po ojcu i z tej samej linii żeńskiej... kręciłam, wybrzydzałam, bo jakoś oprócz tego, że był miły (jak wszystkie konie w Kadynach) to nie miał w sobie nic szczególnego... jeszcze niespełna 3 letni ogier... o nie... Ale Dyrektor namawiał, mówił, że to będzie dobry koń, żebym się zastanowiła...

No i racjonalne myślenie wzięlo górę nad emocjami... przyjechał Doktor, do badań wyciągnęliśmy ogierka... żeby mu założyć kantar pracownicy sporo się nakombinowali, ale założyli... śmiali się, że tyle rzeczy, co się dzisiaj kolo niego dzieje, to się przez cale jego życie nie dzialo 🙂. Koń badania przeszedł super, ma jednego nakostniaka, ale tym Dr kazał się nie przejmować.. dość male kopyta, ale to wyprowadzenia... zęby ok, zaropiałe oczy, ale nic poważnego... Mówię sobie, dobra biorę, najwyżej sprzedam...

O 11.30 następnego dnia koń był mój 🙂. Zastanawialiśmy się czy zostać w Kadynach dzień dłużej czy jechać już (w całej Polsce padał wtedy śnieg), tam zakręty jak agrafki i jeszcze pod gorę, a my starym nissanem kolegi i z niespecjalnie udaną przyczepką (z wypożyczalni, niska, ze ten koń w ogole tam wszedl...), około 12 zapada decyzja o wyjeździe... o 14 pakujemy konia... wszedł jak stary... w drogę... po 100 km pokochałam go, stał jak dzidzia, późnym wieczorem dotarliśmy do stajni, wydzwoniliśmy połowę znajomych żeby przyszli pomoc przy wyładowaniu, bo zupełnie nie wiedziałam jak się zachowa... wyszedł jak trusia...

Wszystkie nowości typu szczotki, kantar, lonżowanie, znosił z takim spokojem, że miałam ochotę go złotem obsypać... sama go zajeździłam, bez żadnych, ale to żadnych problemów, jestem z niego taka dumna 🙂. Oczka wyleczone (niedrozne kanaliki), a kopyta już są całkiem całkiem 🙂 Tu podziękowania dla mojego kowala 🙂



Gujana 1 z prawej



Ja i klaczka, po którą de facto pojechałam, a wrociłam z jej braciszkiem...



Mój gniady mustang z prawej...





Teraz Gaj ma 3 lata i 9 miesięcy... w międzyczasie musiałam go wykastrować, bo zrobił się bardzo niedobry 🙂, teraz jest szczęśliwym, mądrym wałaszkiem, a Dyrektor mial rację, że to będzie dobry i ładny koń... 🙂

karesowa   Rude jest piękne!
05 lipca 2010 14:05
To teraz nasza historia 😀 Zakup konia planowałam już od dłuższego czasu, przeglądałam ogłoszenia, coś tam oglądałam, gdzieś tam dzwoniłam ale żadna decyzja z mojej strony nie zapadła. Pewnego dnia po powrocie w środku nocy z jakiejś imprezy zajrzałam na skrzynkę e-mail i zobaczyłam e-maila od kolegi, którego On sam dostał zresztą od forumowej Cler. Wiadomość dotyczyła dwulatka na sprzedaż,było napisane o nim kilka słów i prośba o posłanie dalej tej wiadomości bo właścicielka pilnie konika chce sprzedać.  Były też Jego zdjęcia...i to był mój koniec!!! Wiedziałam, że to ten jedyny...choć może było to irracjonalne bo raz że ogier, dwa że bardzo młody a szukałam konia do jazdy, trzy że nic o nim nie wiedziałam a poczułam takie ukłucie w sercu jakbym odnalazła coś czego szukałam całe życie. Całą noc nie zmrużyłam oka, a pierwszą rzeczą którą zrobiłam rano był telefon do kolegi od którego dostałam wiadomość, że chcę namiary na właścicielkę bo muszę jechać Go obejrzeć. I tak też zrobiłam, w niedługim czasie zrobiliśmy sobie z chłopakiem wycieczkę za Kraków aby obejrzeć  Rudzielca. Kares wyglądał jak typowy dwulatek, nieproporcjonalny, na chudych nóżkach ot takie brzydkie kaczątko, ale dla mnie już wtedy był najwspanialszym i najpiękniejszy i już w tym dniu obiecałam Mu do uszka że po Niego wrócę. Z właścicielką umówiłam się, że dam jej odpowiedź w ciągu tygodnia bo musiałam jeszcze wszystko przemyśleć. Całą drogę z Krakowa milczałam, mój chłopak też...a gdy dojechaliśmy do domu Sławek powiedział, żebym zadzwoniła do Ani (właścicielki) już teraz i powiedziała, że Go bierzemy. Tak też zrobiłam 😀 😀 😀 poprosiłam tylko aby mógł zostać w dotychczasowej stajni jeszcze miesiąc gdyż dopiero po tym czasie będę miała miejsce dla ogiera, w stajni do której chciałam wstawić swojego potencjalnego konia nie przyjmowali ogierów więc musiałam szukać innego pensjonatu. Na szczęście udało się i po miesiącu oczekiwać Kares zamieszkał w cudownej stajence w centrum Jury a nasze wspólne życie zaczęło się na dobre.  Dziś Rudy ma już nieco ponad trzy lata, troszkę razem przeszliśmy, a On każdego dnia pokazuje mi jak bardzo jest mądrym i dobrym koniem...a ja jestem prawdziwą szczęściarą że, trafiłam właśnie na Niego.
Ja jestem tu nowa ale chyba się wypowiem.Te  historie są niesamowite .Niektóre aż nierealne.
                Moja histora jest przecięnta choć ciut inna . No to tak...
Mój dziadek od zawsze był z końmi związany .Potem  moja mama zaczęła  jeździć ,startować  . Mój tato niemiał nic przeciwko koniom. No i urodziłam sie ja . Mama podróżowała ze mną po rożnych stajniach ,była instruktorką... aż tragiczy wypadek sprawił ze mama i ja poleciałyśmy do Ameryki gdzie mieszkaliśmy 6 lat. Tam trochę jeździłam ale niewiele . Gdy wróciłyśmy do Polski były moje 10 urodziny .Dziadek dał mi pięknego kasztana, roczniaka wprawdzie ale był mój!!!!!! teraz jeździłam u dziadzia a Szambelan ( bo tak sie koń nazywa ) pasł się beztrosko na łąkach.
   Z Dropiem to było inaczej. Przyjechał do dziadzia młody , surowy. Gdy zaczęło się ujeżdżanie był nieznośny. Wspinał się ,brykał . Aż ktoś się dowiedział że Drop jest niewłaściwie wykastrowany więc gdy z mamą podjęłyśmy  decyzje jego kupna Drop od razu pojechał na operacje . Po tygodniu wrócił wałaszek Drop.obecnie jest to koń zrównoważony i przyjacielski.

Trzeci koń to Szanta ,moja siostra dostała ja na urodziny .Obecnie ma 2 lata

Ostatni koń a właściwie kuc to Furia.Kuc na którym często jeździłam została zakupiona w tradycyjny sposób.Trochę muł do pchania ale bardzo kochana. Ma teraz źrebaczka o wdzięcznej nazwie Fiona . 

To by było na tyle z moich koniowatych.
Naprawdę trzeba by tomiki opowiadań wydać...i fakt kupowania konia całkowicie odmiennego od "Tego Idealnego" widzę że jest powszechny 🙂

Nasza historia zaczęła się w 2008roku. Byłam wtedy bez pamięci zakochana w jednym szwedzkim Kuhailańskim ogrze...były plany kupna, ba nawet do Szwecji chciałam do niego jechać!! Ale okazało się że koń zaczął startować w rajdach i cała akcja przerastałby moje możliwości (głównie finansowe). I tak z rozdartym sercem za Shah Nahimem stwierdziłam że nigdy nie natrafię na TAKIEGO konia 🙁  Mijał czas, od niechcenia przeglądałam ogłoszenia ale nic konkretnego nie znalazłam. Moim ideałem konia był profesor, wieeelki, kary wałach/ogr, do przodu (z pewnością do ideału nie pasował Shah - 156cm, gniade, durne ;p). Aż u mnie w stajni w czasie ogniska odebrałam poród jednej z klaczy. Urodził się gniady ogierek z gwiazdką w kształcie kaczej stopy na pół twarzy. Zostałam jego matką chrzestną. Bonnard rósł, robił się co raz bardziej nieznośny. W sumie to w życiu nie spotkałam się z tak podłym źrebakiem!! W wieku 6 m-cy gryzł, kopał, skakał ludziom na plecy, nie bał się niczego, napastował inne konie z własną matką na czele. Niecierpiałam tego gnojka, właścicielowi mówiłam że jak ktoś kupi tego idiotę to sobie sprawi niezłą zarazę!! Ale jako że jeździłam wtedy na jego matce to chcąc nie chcąc musiałam z nim przebywać...i zaczęłam się zakochiwać...to tak jak cicha myszka w szkole podkochuje się w największym łobuzie...I tak gdy miał rok stałam się jego właścicielką  😵 okazało się że jest to koń Damski i to jednej Pańci...Boniek ma teraz 2lata, jest "dzikim ogierem" z którym spałam w boksie, który wiem że nie sprzeda mi kopa kiedy przebywam w okolicy nogi nawet gdy kumpel wgryza mu się w zad, który na każdym kroku pokazuje wszystkim dookoła że jestem "Jego i TYLKO jego" (łącznie z odciąganiem moich rąk za rękawy gdy głaszczę inne konie ;p),który jest ofiarą życiową i przeżuwa nawet do 1miesięcznego źrebaka,...i którego kocham nad życie i nie wyobrażam sobie egzystencji bez Niego.

i niech ktoś mi powie gdzie się podział mój kary, wieeelki, wałach profesor?? 🤔wirek:
kolorwiatru   Pani władczyni imperatorka
31 lipca 2010 11:32
Tak musze przyznac, ze jednak 99% to konie dalekie od tych z marzeń...

Od dziecka jezdziłam konno, jak chyba każdy marzyłam o własnym ogonie. W międzyczasie miałam parę wypadków, ale zawsze wracałam. Po najcięższym wypadku 5,5 roku temu , który kosztował mnie 1,5 miesiaca w szpitalu powiedziałam sobie DOŚĆ. Nigdy więcej. Jednak 2,5 roku temu mąż zagadnął mnie żebym sie z nim przejechała gdzieś. Pojechałam - myśle: ciekawe co wykombinował. A on po prostu zabrał mnie do ośrodka w ktorym miałam wypadek. Opłacił mi godzine jazdy. Byłam wystraszona, ale mimo wszystko skoro juz tam mnie zaciągnął to poprosiłam klacz która mnie tak sponiewierała. Klacz na której jezdziłam od dziecka. I tu spotkałam sie z rozczarowaniem, została oddana w dzierżawę. Postanowiłam wracać do domu. Jednak właściciel wyciągnął mi ze stajni rudego wałacha brzydkiego jak noc, długiego jak gąsienica, na długich krzywych nogach. Osiodłałam to to i siadłam. Własciciel zaglądał zza stajni z ciekawoscia, a ja nie wiedziałam dlaczego. Koń cudowny, chodził idealnie. Po skończonej jezdzie facet na mnie patrzy z przerazeniem i mowi jak ty to zrobilas? On ma 3 lata dopiero przyjął jezdzca i jak sie siada to wyrywa i zatrzymac sie go nie da. Ja zdziwiona, ale zaczełam sie smiać.... "To proste, nie wiedziałam, nie bałam się, a on to poczuł". Zakochałam się, zaczełam przyjezdzac i spedzac z nim wiecej czasu. Nie jezdziłam ale po prostu byłam z nim. Pragnełam aby był mój. Mąż powiedział że sie zastanowi. Ale czas mijał a ja dalej nic nie wskórałam. Pozniej sprawy mi sie troche pokomplikowaly z rodzicami w domu i musialam przestac go odwiedzac. W miedzyczasie kupiła go pewna mamusia dla swojej rozpieszczonej, 13-letniej wowczas córeczki.  Pomyslalam ze tak widocznie musi być. Nie jest dane mi miec swojego wymarzonego konia.
  Jakiś czas póżniej poszlismy z mężem na spacer wieczorem i wstąpiliśmy na stację benzynową po coś do picia i moją uwagę przykuł Koński Targ. Kupiłam i idąc przeglądałam. Mąż powiedział wtedy, że jak dzieci troche podrosną to na pewno kupi mi konia. Pogodziłam się z tym faktem. Po dwóch tygodniach weszłam na allegro i zobaczyłam przecudowną karą klacz z malenką gwiazdką na czole. Opis: 4-letnia klacz małopolska ze źrebakiem, bez paszportu. Super spokojna. Cena    2800. Zadzwoniłam do męża do pracy i mówie mu że jest okazja. Usłyszałam krótkie NIE. Ok, przeciez wiedziałam że tak będzie. Po godzinie telefon: załatwiaj transport kupie ci tego cholernego konia.  😜 Dzwoniłam chyba wszedzie, niestety nikt nie chcial jechac na hop-siup a czasu bylo mało bo własciciel konia dal nam dwa dni. W koncu jeden gosc 150 km od nas zgodzil sie jechac. Konie stały za Warszawa w Radzyminie. Jechalismy całą noc z bijącym sercem. Kiedy zobaczyłam kobyłke myslalam ze padnę. Z oczu jak diabłowi wyzierało, żebra na wierzchu, w polmetrowym gnoju.
Mysle to nic, teraz bedzie szczesliwa, Kazałam załozyc kantar to konia wypuscil konie na pastwisko a mi rzucił kantar pod nogi i powiedział: "jak jestes taka mądra to sama jej załóż". Przez kilkadziesiat minut chodziłam za klacza ze zrebakiem a ona nawet nie dala do siebie podejsc tylko od razu ustawiala sie zadem i z "buta". Po prawie pół dnia udreki wymiękłam, zalana łzami byłam gotowa wracac do domu. Przewoznik jednak powiedział ze nie pojedziemy z pustymi rekami i cos załatwi. Objezdzilismy jeszcze wiele stadnin dookoła ale nigdzie nic. Na koncu znalezlismy. Starsza kobyłka, gniada, dała zrobic sobie wszystko. Podpisanie umowy, wpakowanie konia do przyczepy i jazda do Cieszyna. Wszystko poszło gładko, zbyt gładko... Po kilku dniach siadłam, na lonży bo konik jednak obcy, nie wiedziałam co odwali na początku. Ale nic kompletnie, siodło, na oklep wszystk super. Pierwszy teren, z poczatku na uwiazie a pozniej mąż odpiął uwiaz i... i zobaczyłam feler konia... chyba nigdy tak szybko nie galopowałam, nigdy tak bardzo mnie nic nie wystraszyło jak wielka dziura po kopalni piasku i kon pędzący ze mna na grzbiecie na wprost przepasci ktorego nie da sie zatrzymać. Kolejny raz, kolejna próba, wyskoczyła mi w galopie na dwupasmówke i musiałam sie ewakuować. Na ujezdzalni dało sie przezyc, ale jak sie przestraszyła, a był z niej kompletny wypłosz to ujezdzalnia, nie ujezdzalnia, wszystko jedno gdzie po prostu istna furia, az zlamala mi reke. Pozniej Przenieslismy sie do przydomowej stajni, lezałam znowu, na szczescie tylko z siniakami, kolezanka co naprawde dobrze jezdzi siadła i zawisła na drzewie a kon zadowolony stał i patrzył. Tego było za wiele, mąż sie wkurzył i sprzedał. W koncu mial byc kon na spacery w teren. Szukalismy konia bardzo dokładnie, miał być meeeega spokojny, wysoki, wałach, najlepiej srokaty lub czarny jak smoła. Jezdzilisy, szukalismy, nigdzie nic. Az w koncu znalazlam ogloszenie ze nie dalej jak 5,5 km od mojego domu sa trzy konie na sprzedaż. Pojechałam i zobaczyłam takie bidy że az mi serce scisnęło. Dwie klacze, matka z córką i ogierek. Wiek 9, 2,5 i 2 lata. Od razu wpadła mi w oko 2,5 letnia klacz. To nic ze surowa, wszystko przyjdzie z czasem, myslałam. Nagle wpada dziwnie wyglądający chłopak, cos jak z filmu rodzina Adamsów i siodła klaczuche i hurra galopem po asfalcie pokazując co ona nie potrafi  😵 obejrzałam papiery (nic cudownego, jednostronne pochodzenie, klacz śląska, wzrostem przypominająca dużego hucuła. Kudłata jak baran.  ) wpłaciłam zaliczke, za dwa dni zabrałam do domu. Okazało sie ze bała sie ludzi, była agresywna, nóg nigdy nie brali jej to i nie umiała. Dzisiaj jest koniem wspaniałym, cudownym na wycieczki w teren, idzie jak czołg i niczego sie nie boi. Nogi podaje bez problemu. Czasem ma jeszcze odpały ze sobie nogą świtnie albo z zebami leci ale to sa naprawde sporadyczne sytuacje.

  Drugiego konia w zasadzie nie chciałam już bo Bajka mi tyle krwi napsuła ze dosłownie zaczełam sie ich tak straszliwie bac. Jednak nasza forumowa Enklawa zaprosiła mnie do siebie na kilkudniową terapię wstrząsową. To był kwiecień a w czerwcu znów ją odwiedziłam, z przyczepą i do domu pojechałam z jednym z jej koni. Z arabopodobną NN-ką BONI. Z koniem tak bezpiecznym w obejsciu, ze zaczynam znow zakochiwac sie w koniach od nowa, ale juz inaczej, z doswiadczeniem które zdobyłam do tej pory. I mimo że Boni tez nie jest koniem z moich marzen to tych dwóch skaro-gniadych kobyłek nie zamieniła bym na zadnego innego wielkiego wałacha, niech by był jak cudowny.
Favoritta Jak dla mnie to prawie tacy sami! 😀
To teraz my 🙂
Jeździłam w stadninie już dobre kilka lat, praktycznie od dziecka. Po pewnym czasie, jak prawie każdy z nas zapragnęłam mieć swojego konia. Wiedziałam, że to już ten czas, wiedziałam, że jestem gotowa, że sobie poradzę i poświęcę mu czas.  Koń stał w tej stadninie, w której jeździłam. Wałach 6-letni SP, 165cm, kasztan w siwym, z czterema bielutkimi skarpetkami i piękną latarnią na łebku 😍
Gdy go zobaczyłam od razu pomyślałam "TAK! To ten". Po wielu próbach namawiania taty w końcu zdecydowaliśmy się na dzierżawę Dylana. Niestety właściciel powiedział cenę z kosmosu więc nici z dzierżawy.

Po dwóch latach Dylan miał iść do rekreacji, a wtedy.. los się do mnie uśmiechnął, tata nagle podaję mi paszport i mówi : Schowaj. Żeby się nie zgubił!

1 września 2009r. Dylan już był mój. To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Znałam konia 4 lata i w końcu trafił do mnie.  Miesiące, które z nim spędziłam były najszczęśliwszymi w moim życiu. Codziennie siedząc w szkole myślałam tylko, kiedy te lekcje się skończą, bo chciałam jechać do Duda. Nawet zrywałam się z ostatniej matematyki, bo już nie mogłam się doczekać kiedy go pogłaskam i dam mu marchewę.
Niestety, to co się stało po naszych wspólnych 4 miesiącach, to był koszmar. Straciłam mojego ukochanego końskiego przyjaciela w pożarze… 

Po całej tej sprawie nie wiedziałam co ze sobą zrobić, co teraz.. bez Dylana. W końcu mój tata mówi, że kupujemy konia. Nie wiedziałam czy to dobry pomysł, czy będę w stanie się nim zająć i nawiązać kontakt tak jak z Dylanem.
Koleżanka pomogła mi stanąć na nogi i znalazła mi konia. Przejechaliśmy prawie 300 km . Gdy zobaczyłam po raz pierwszy Consula cholernie mi się nie podobał i miałam wątpliwości co do niego, ale gdy tylko wsiadłam na niego od razu zmieniłam zdanie. Spodobał mi się Jego charakterek, umiał postawić na swoim.

6 marca 2010 Consul jest już mój, aż do dzisiaj. Jestem mega szczęśliwa i tak sobie myślę, że dobrze zrobiłam decydując się w końcu na niego. Nie oddałabym teraz nikomu mojego pięknego siwuska! :kwiatek:
gratuluje 🙂 nasi przyjaciele galopuja razem po wiecznie zielonych pastwiskach, ale pewnie sa szczesliwi, ze mamy kolejne kopytne szczescia 😉 wiem co czujesz i zycze duuuuzo radosnych chwil  :kwiatek:
Jak wszystkim wiadomo w Polsce panuje kryzys gospodarczy i jest problem ze znalezieniem pracy, akurat ja znalazłam się w tej sytuacji. Szukając jakiegokolwiek zarobku znalazłam pracę przy koniach u pewnego gospodarza, do którego codziennie dojeżdżałam ok. 10km. Pod moją opieką znajdowały się 3 urocze konie. Umowa była taka, iż pomagam przy zajeżdżaniu i oczywiście miałam zapłaconą określona sumę z każdego konia. Na początku pracowałam ze srokatą klaczą, ucząc ją wszystkiego od podstaw. Kończąc dzień gospodarz podszedł do mnie i powiedział że w pobliżu jest likwidowana stadnina i sprzedają rasowe konie z dokumentami za bezcen i stwierdził(nie pytając mnie o zgodę) że jedziemy je jutro oglądać, po czym wyszedł nie dając mi dojść do słowa. Wróciłam do domu i skonsultowałam to z mężem po czym stwierdziliśmy, że nie stać nas na taki zakup, lecz pojechać zobaczyć mogę.

Drugiego dnia po skończonej pracy pojechaliśmy do stadniny, gdzie przyjęto nas miło i pokazano konie na sprzedaż. Zainteresowały go źrebięta i od razu wpadła mu w oko skarogniada klacz, która była nadzwyczaj „naładowana energią”, po czym postawił mnie wśród ok. 30 źrebiąt i kazał wybierać. Przed wyborem zapytaliśmy się o cenę, która nie była aż taka wysoka jak sobie wyobrażałam, i po telefonie do męża oraz jego stwierdzeniu „stać nas” zaczęłam wybieranie, co nie było łatwą sprawą, kiedy zaczepia cię spora grupa źrebiąt i masz wrażenie jakby mówiły do ciebie „wybierz mnie!!”

Na początku i jako pierwszy spodobał mi się kasztanowaty ogierek podobny do mojego byłego podopiecznego, lecz nie mogłam go wybrać ponieważ był ogierem, a mój koń  miał w razie problemów miał stać u gospodarza, do czasu kiedy się wybuduje u rodziców na wsi, lub jeżeli uda mi się wcześniej to go informuje i koń od razu jedzie do mnie na wieś. A po drugie z ogiera można zrobić tylko wałaszka, a od klaczy można mieć źrebięta. Tak więc poklepałam rudzielca i z żalem oddalając się od niego szukałam innego konia. Nagle gospodarz odezwał się, iż będzie lepiej jeśli zabierzemy oba konie za jednym razem. Więc ustaliliśmy termin odbioru jego konia i się dostosowałam, dyrektor wskazał mi dwie klaczki które mogą opuścić stadninę danego dnia.

Klacze nie były urodziwe. Były podrapane, gdyż zajmowały ostatnie miejsce w hierarchii, każdy koń je kopał i gryzł a one nic sobie z tego nie robiły, ostatnie jadły owies, gdzie pozostawały same resztki. Tak naprawdę nie miałam ochoty wybrać żadnej z nich, ustałam na środku biegalni i powiedziałam „która pierwsza do mnie podejdzie tą zabieram". Długo nie czekając poczułam na swojej nodze dość mocne szczypnięcie i to była właśnie ona. Nadia bo tak nazwana, ciemnogniada klacz, ze strzałką na głowie i skarpetkami na tylnych nogach. Bardzo spokojna, wręcz osowiała, taki mały osioł. Więc powiedziałam to mój koń. Nie przywiązywałam do tego wagi, ponieważ nie tak wyobrażałam sobie zakup pierwszego konia, a ten koń nie tak miał wyglądać!. 

Dni mijały, a ja pracowałam i pomagałam gospodarzowi przy jego koniach, lecz kiedy nastał dzień wypłaty za pierwszy miesiąc, człowiek ten stawał się nieprzyjemny i robiąc dosłownie łaskę płacił mi za wykonaną pracę. Kiedy zaczęłam pracę z drugim koniem, a także zbliżał się dzień odbioru Nadii gospodarz zachowywał się bardzo podejrzanie. Nasza umowa była taka, iż on zapłaci mi za drugiego konia, a ja z tej kwoty dołoże sobie do zakupu Nadii, gdyż nie miałam innego źródła dochodu. 

Pewnego dnia przyjechałam jak zwykle do pracy i poinformowałam, że udało mi się zrobić ogrodzenia, boks i nie będzie potrzeby, aby mój koń stał u niego. Wszystko było dobrze do następnego dnia. Przychodząc do pracy zostałam zbluzgana, bo według niego umowa taka nie była. Mój koń miał stać u niego itp.a ja miałam robić za parobka!. Zostałam wręcz wygnana z posesji, po dwóch dniach zabrałam swoje rzeczy, i umówiliśmy się co do zapłaty. Lecz gospodarz z tego że bał się rozmawiać przez telefon napisał mi niemiłego sms-a i nasza współpraca się skończyła.  A ja zostałam ze świadomością iż za 3 dni muszę odebrać konia, a nie miałam ani funduszy, ani transportu. Ale dzięki najbliższej rodzinie, przyjaciółce, dobrym znajomym udało mi się odebrać konia i dojechać z nim do domu, co nie było łatwe, ponieważ Nadia nie potrafiła nawet chodzić na uwiązie! a wprowadzenie jej do przyczepy było koszmarem. Ogólnie ładowanie konia do przyczepy, a potem prowadzenie do stajni było jednym ogromnym stresem dla mnie i dla niej. Polały się łzy ze szczęścia, strachu, żalu, sama już nie wiem.

Ale potem nadeszły dni, kiedy się poznawałyśmy(i nadal poznajemy), uczymy się wzajemnych zachowań. Nadia zobaczyła co to jest słoma, derka, jak to jest kiedy ktoś cię czyści, bo w stadninie nikt nie będzie przecież czyścił 30 źrebaków po kolei.

Wcale nie żałuje iż, to akurat ją wybrałam, ponieważ kiedy dostała dobre jedzonko, opiekę oraz dużo miłości ode mnie jak i także od mojej rodziny,  dopiero teraz widać jaka jest naprawdę piękna, wdzięczna i łagodna. Jest moją perełką.
Teraz my 🙂
Jako 8 albo 9-letnie dziecko zaczęłam jeździć w SK Żabieniec pod Mrągowem, było to rok chyba 1995 albo1996. W ów czas była to stajnia sportowo-rekreacyjna, było tam blisko 70 koni i była to pierwsza stadnina z prawdziwego zdarzenia na naszym terenie. Niestety jej właścicielka zmarła, zaczęły się problemy finansowe, konie zaczęły być sprzedawane jeden po drugim, część trafiła wiadomo gdzie 🙁 wśród tych koni była klacz Lila (po Likurg/Dersław i Czajka od Dialog hodowli ZZD Pawłowice) ogromna (ok. 180 cm) oraz niespotykanie miła i kochana, Lila była źrebna. Okazało się, że i ona ma zostać szybko sprzedana, to była szybka decyzja bo raczej przesadzone było, że jeśli ja jej nie kupię pójdzie pod nóż. I tak Lila znalazła się u mnie 🙂 spędziłyśmy razem pięknych 11 lat, gdyż Lilki już nie ma, odeszła 2 października 2009 roku w wieku 25 lat. Uśpiłam Ją, ponieważ strasznie cierpiała ;( jej życie od początku nie było usłane różami, ponieważ miała potworne problemy ze stawami, od momentu, w którym ją nabyłam praktycznie w ogóle na niej nie jeździła, gdyż biedaczka co chwilę kulała w dodatku chorowała na dychawicę. Ale to jakoś szczególnie mi nie przeszkadzało bo ona nie była koniem do "pracy" lecz do kochania 🙂 była koniem o naprawdę cudownym, wręcz niespotykanym charakterze, ktoś to ją chociaż raz spotkał, nawet jeśli był to koński laik na zawsze miał ja w swej pamięci. Lili, dziękuję Ci za wspólne chwile i za to, ze byłaś ze mną :*
trzynastka   In love with the ordinary
24 sierpnia 2010 02:32
A ja mam smutną historię do opowiedzenia, historię która mimo, że miała nie zakończyła się kupnem.


Miałam 12 lat gdy po kilku latach tłuczenia się w rekreacji poprosiłam mamę o konia.
Byłam dzieckiem ale poświęcałam się koniom i było to widać. Mama jako kobieta rozsądna, której nigdy nie da się zaskoczyć spojrzała na mnie spode łba i powiedziała "pomyślimy", wstała przyniosła mi wcześniej zakreślone na czerwono ogłoszenie z gazety, w którym było napisane, że niedaleko mojego domu jest stajnia w której stoją 3 konie na sprzedaż. Pojechałyśmy.
Pukamy do drzwi domu o adresie zgadzającym się z ogłoszeniem, rozglądamy się dookoła. Po prawej stronie domu były kurniki, po podwórku wybetonowanym biegały kury i kaczki, podwórko kończyło się chlewem. Drzwi otworzyły się, otworzył nam jakiś gburek w samych majtkach, gumiakach z petem w mordzie. Mama kulturalnie powiedziała, że my w sprawie ogłoszenia i koni na sprzedaż. Gburek parsknął, mlasną i zaczął prowadzić nas w stronę chlewu. Otworzył jedne drzwi, potem drugie większe a za nimi ukazały się jeszcze większe przesuwane. Wrzasnął do nich "MOŻNA?!", ktoś odpowiedział "NIE, BIEGAJĄ ! ". Nie wiadomo po co pytał skoro i tak je rozsunął.
I wtedy zobaczyłam coś czego nie zapomnę nigdy. Z tej sceny pamiętam najdrobniejszy szczegół, od zapachu błota w których konie zapadały się po pęciny, przez dźwięk głosu kobiety która próbowała je wygonić z przed stajni na padok, aż do galopujących koni. Był tam gniady Mikado, najdrobniejszy z nich wszystkich, za nim galopowała Luka pięknie malowana Luka, dalej była Nevada a za nimi wszystkimi, jak ostatnia sierota Kafar. Miłość to była od pierwszego wejrzenia, wielki kary wałach, rozmiar kantara 5 a główka wydawała się proporcjonalna, gwiazdka na czole niczym u czarnego księcia i wysoko uniesiona głowa. Kafar był piękny, wtedy wydał mi się najpiękniejszym koniem na świecie.
Nie oddychałam, nie mrugałam tylko stałam i patrzyłam jak wreszcie wybiega na padok na padok.
Gburek łaskawie poinformował nas, że wszystkie konie mogą być na sprzedaż. Targałam mamę za rękaw, przez błoto do kolan aż do bramy padoku. Wykrzyknęłam "mamo ten! ". Mama chwilę poględziła, że wielki, że na pewno nie bezpieczny ale w końcu udała się z gburkiem na rozmowę. Wróciła z wieściami które miały złamać mi serce. Stanęła przy mnie i zaczęła tłumaczyć, że Kafar jest ledwo 2 letni, że jest nie ujeżdżony, że jest niebezpieczny.
Nie złamało mi to serca, zapytałam gburka czy mogę tu przychodzić do koni,  zajmować się, czyścić. Zgodził się.

Więc przychodziłam przez rok, byłam codziennie. Kafar nigdy nie wydał mi się niebezpieczny. By go wyczyścić musiałam używać krzesła, by go wyprowadzić na trawę za kantar musiał iść z łbem przy ziemi, by wyczesać mu grzywkę schylał głowę, kopyta miał tak wielkie, że dwoma rękami nie mogłam ich objąć. Był OGROMNY a ja byłam zakochana. Patrzyłam jak go zajeżdżają. Prawie płakałam ze szczęścia jak pozwolili mi na niego usiąść, a potem przykłusować. Nogi nie wystawały mi prawie za tybinki, do uszu miałam chyba kilometr.
Wszystko robiłam z nim, jadłam kanapki w czasie karmienia, odrabiałam lekcje po łokcie w gnoju.
Nie straszny był mi deszcz, śnieg, błoto. Nic.  Widziałam, jak zaczyna przychodzić do mnie na padoku, słyszałam jak cichutko rży na mój widok, jak wypatruje gdy rozsuwam drzwi do stajni. Nigdy później nie spotkałam konia który by na mój widok zarżał. Kochałam go i czułam, że on kocha mnie.

Rok później mama stanęła przede mną i powiedziała "Kupimy Ci tego konika" , rozmawiała już z właścicielem umowa ma być gotowa gdy wrócę z kolonii. Pojechałam i przez bite 2 tygodnie nie przestawałam płakać i się uśmiechać. Uśmiechać, bo widmo, że ktoś go kupi przestało nade mną wisieć a płakać, bo to była pierwsza tak długa rozłąka od niego.
Wróciłam do domu, pobiegłam do stajni i zastałam puste stanowisko. Pobiegłam na padok ale tez go tam nie było. Pobiegłam sprawdzić czy jego sprzęt wisi myśląc, że ktoś pojechał w teren ale wisiał.
Siadłam i płakałam. Płakałam prawie 2 miesiące.
Mama dowiedziała się, że przyszedł ktoś w czasie mojej nieobecności i dał... 100 zł więcej niż matka. Pie****** 100 zł. Przecież dałybyśmy i 1000 więcej gdyby było trzeba ale nikt nas nie zapytał.

Minęło prawie 10 lat, a ja dalej chodzę i pytam gdzie go sprzedali. A gburek dalej nie chce mi udzielić odpowiedzi. Jedna z dziewczyn tam pracujących mówiła, ze słyszała, że niby do Poznania do karawanu ale nikt tego nie potwierdza.
A ja ? Ja nie dopuszczam do siebie myśli, że po prostu przyjechał handlarz...


jedyne wspólne zdjęcie.
U nas w sumie nic specjalnego.. ale :

Nadszedł czas.. Rodzina stwierdziła ''kupujemy konia'' . Ale jakiego ? Na to odpowiedziałam fryzyjskiego !  👀  oczywiście nie... nie ma kasy.. teraz jest kryzys, ogólnie nie ma szans, Julia zapomnij... eh... ale pewnego dnia trafiłam na stronę hodowli fryzów i pokazałam rodzicom źrebaczki... wszyscy zakochani.. Mama napisała do hodowców i... pojechaliśmy oglądać koniki ! A raczej konika, bo naszym pierwszym celem, był ogierek...
Jechaliśmy 11h pociągami w 27 stopniowy upał.. Dojechaliśmy. Na miejscu ciepło nas powitano. Poszliśmy na padok do źrebaczków, zobaczyłam go i.. koniec. Moja miłość, nie oddam, mamo płać jedziemy.. Następnego dnia okazało się, że już ktoś na niego wpłacił zaliczkę... miałam tak niechrześcijańskie myśli co do tej osoby, że... nie będę tutaj pisać, bo jest to kulturalne forum. I wielki żal, jak to ? Nie ma ? Sprzedany?  Sprzątnięty sprzed nosa...
Nie chciałam innych nawet oglądać.. Wieczorem Pani hodowczyni zabrała mnie do stajni, żebym zobaczyła wszystkie, poczochrała każdego i zasanowiła się jeszcze... Niestety nie podjęłam żadnego wyboru..
Wróciliśmy do domu. Następnego dnia wstałam poszłam do rodziców i okrzyknęłam '' Mamo, to będzie Heśka..!'' I takim sposobem została Heket, nawet na nią nie patrzyłam, nie zrobiłam ani jednego zdjęcia, aczkolwiek miała 150 wszystkich innych źrebaków...  😵
Tera wiem, że to dobry wybór  💘

Nic ciekawego w sumie, ale cóż...  🙄
Agnieszka   moje kulawe (nie) szczęście
25 sierpnia 2010 16:09
ninevet, dla mnie to najbardziej wzruszająca historia w tym wątku...

Btw. masz talent do pisania.
trzynastka   In love with the ordinary
26 sierpnia 2010 00:47
dziękuję  :kwiatek:

wolałabym by nie była wzruszająca :/
A.   master of sarcasm :]
26 sierpnia 2010 00:57
jak sie zbiore w sobie to opisze historie kamphory jak to ja wyciagnelam z zabloconego padoku w Yorkshire, kobylke co krycie mamusi tatusiem kosztowalo 16 tys euro  😜 dzis juz za pozno, ide spac  😎
Przeczytałam wiele waszych historii i tak sobie myśle że teraz ja podziele się z wami moją opowieścia🙂
  Dwa lata temu koleżanka zaprowadziła mnie do pewnej stajni na jazde.Pierwszy koniem którego tam zobaczyłam była siwa, zimnokrwista klacz Lalka.Odrazu mi się spodobała a jak wyszło, że jazda ma byc właśnie na niej byłam w niebowzięta😉 Ale niestety tylko wsiadłam na nią ta odrazu poniosła i ledwo ją zatrzymałam ;/ Trochę się do niej zraziłam po tym. Od następnego dnia zaczęłam pracowac w tej stajni.Któregoś dnia pojechaliśmy z końmi na festyn, ja dostałam do oprowadzania właśnie Lale.Była ona bardzo do przodu i ledwo dawałam sobie z nią rade ale jakoś tak mnie do niej ciągnęło, że spytałam się właścicielki czy była by możliwośc jej kupna.Właścicielka odpowiedziała że nie było by problemu więc ja odrazu telefon do mamy i przedstawiłam jej sytuacje.Mama stwierdziła że nie mamy ani pieniędzy ani gdzie trzymac konia więc marzenie szybko prysło ale nie do końca.Od tamtej chwili zaczęłam odkładac pięniądze i trochę dorabiac na ukochaną siwke.Wakacje się skończyły, ja musiałam wracac do domu.Przykro mi było się rozstawac z siwką ale obiecałam sobie że przyjade do niej na ferie.I tak też się stało.Niestety gdy przyjechałam na zimowisko moja kochana była nie wybiegana, od długiego czasu nikt nawet nie wyprowadzał jej z boksu a jej sierśc była skudłacona🙁 Kiedyś miała pół metrową grzywe a wtedy zostało po niej kilka kłaków.Rozpłakałam się i powiedziałam sobie że za wszelką cenę odkupie ja.Całe ferie pracowałam tam i opiekowałam się nią.Niestety pod koniec ferii znowu musiałam wrócic do domu i wiedziałam ze następnym razem zobacze ją dopiero w wakacje.Pod koniec czerwca znowu wyjechałam do tej stajni z nadzieją ze siwa będzie tam stała.Gdy tylko tam weszłam odrazu cieplej mi się zrobiło na sercu gdy ją zobaczyłam.Właścicielka powiedziała mi że wystawiła ją na allegro i że jeśli szybko jej nie kupie to sprzeda ją.Bardzo chciałam ją kupic ale wiedziałam ze nie mam jak więc myślałam chociaż że znajdzie kochającego właściciela.Po kilku dniach zaczepiła mnie koleżanka i powiedziała mi że słyszała rozmowe właścicielki z handlarzem.Z rozmowy wynikało że za kilka dni moja kochana miała jechac w ostatnią podróż...do rzeź;( Gdy tylko to usłyszałam łzy popłynęły po policzkach, zadzwoniłam do mamy i błagałam żeby mi pomogła z kupnem Lali.Udało nam się porozmawiac z właścicielką która zgodziła się spuścic trochę z ceny dzięki czemu udało się uzbierac potrzebną sume.I tak stałam się właścicielka Lali🙂 Na początku ledwo dawałam sobie z nią rade bo była bardzo wystaszona i trudna do jazdy a o terenach nie było nawet mowy, ale na dzień dzisiejszy dobrze nam się wiedzie🙂
pietrusia101 piekna ta twoja Lalka  😍
Czytam i płaczę :P Oraz zazdroszczę, bo ja jeszcze długo poczekam na własnego konia (jeżeli oczywiście dostanę tyle szczęścia od losu).

pietrusia101- piękna grzywa! 😍
ninevet, przykro mi.. zawsze w takich chwilę liczę na to, że kiedyś znajdziesz chociaż ślad, że żył i był kochany...

pietrusia101, ależ ona piękna!
gllosia podzielam twój ból... Mieć własne 4 kopytka to dla mnie niestety marzenie niespełnialne... 😕
trzynastka   In love with the ordinary
23 września 2010 22:02
Burza - tez mam taką nadzieję 🙂
ninevet znajdziesz go, zobaczysz.
ninevet, ja znalazłam swojego wymarzonego kiedyś konia z obozu, na tym forum właśnie- trzymam kciuki za Ciebie!
pietrusia101 cudowny koń ❗
Jako szczylek zawsze chciałam mieć swojego konia. Od ósmego roku życia uczyłam się jeździć w szkółce 900m od mojego domu  😉 Niestety rodzice nie chcieli słyszeć o koniu, bo wiadomo, to wszystko kosztuje - a najbogatsi wcale nie byliśmy. Tak więc mijały lata i wciąż i wciąż woziłam się w szkółce. Dostawałam do jady w miarę poukładane, milutkie koniki, trochę leniwe ale wiadomo jak to w rekreacji bywa.  🙂 Jako 15-latka poznałam swoją drugą połówkę, a okazał się nią człowiek niesamowicie hojny - tak hojny, że pewnego dnia wpakował mnie do samochodu i oznajmił, że jedziemy obejrzeć konia.
Jak już dojechaliśmy na miejsce, była to zapuszczona, rozpadająca się stajnia, w której nikt dawno nie wybierał obornika, a powitał nas niezbyt miły pan rolnik używający przekleństw jako przerywników. Pokazał nam "Baśkę", czyli... wielkiego, karego wałacha! Wyprowadził go z boksu, szarpiąc za kantar i waląc po chrapach. Dowiedziałam się także że jeździła na nim "kraśna kobita", wpychając mu w pysk munsztuk i zaciągając go w ryju, w efekcie - koń ją woził. I nieważne, że jak wsiadłam na oklep, pan rolnik walnął konia w zad a ten baranki i galop na łeb na szyję, nieważne że od razu spadłam, nieważne że koń miał i ma 178 cm a ja 167 - ważne że już po wejściu do stajni wiedziałam, że to TEN.
Dziś Salwador (bo tak go przechciłam z Baśki :hihi🙂 chodzi we wszystkich trzech chodach podstawiony, skacze do 110 cm, w tereny nawet jako czołowy nie nosi, a jak czasem wsiada 10-letnia dziewczynka, to robi z nim co chce. Koń nie do poznania  😅
galeria gratulacje przemiany ;] to dobrze, że już tamta "kraśna kobita" na nim nie jeździ, bo szkoda byłoby konia ;] Ładne imię mu wybrałaś ;] wstawisz jakieś zdjęcie ? 😀
Bronze   "Born to chase and flee.."
06 października 2010 11:59
Piękne te historie o waszych końskich drugich połówkach  😀
Moja druga połówka sama mnie znalazła. Przyszła w mailu po wielu miesiącach przemyśleń i obaw - i od razu wiedziałam,że ten albo żaden i szukać dalej nie bedę.
Chcecie zobaczyć tego maila ;-)


Pamietajcie kochani,że wartościowe rzeczy zasługują na oczekiwanie....nawet jeśli czeka się ....prawie 30 lat.
buziaki
florcia9   "Amicus optima vitae possessio"
06 października 2010 16:12
Bronze KOCHAM TWOJEGO KONIA!!!  😍 😍 😍 Wnóczek Padronsa Psyche to moje marzenie, jeszcze nie spełnione, ale napewno kiedyś je zrealizuje. Ten koń jest cudowny, tak samo jak jego dzieciaczki  😜
Pracowałam kiedyś z jego synkiem i było (jest) to kochane i przepiękne stworzenie.
Przepraszam za  🚫
Bronze   "Born to chase and flee.."
06 października 2010 18:29
Ja też go kocham miłością wielką - nie wiedziałam,że można aż tak..... 😍
pozdrawiam
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się